Co tu dużo mówić. Przez cały, kompleksowo naprawdę zacny pobyt na Teneryfie, czekaliśmy na jedną wycieczkę – do Parku Narodowego Teide, mieszącego na swoim terenie najwyższy szczyt Hiszpanii, mierzący 3718 m n.p.m. masyw Pico del Teide. Ponieważ wypożyczyliśmy samochód, mogliśmy tam pojechać w zasadzie każdego dnia. Potraktowaliśmy jednak tę wyprawę jak crème de la crème naszych wakacji – miejsce to jest uważane za największą atrakcję całego archipelagu Wysp Kanaryjskich, ostrzenie zębów było więc w pełni zasadne. Podobno 150 000 lat temu wielki wybuch w tamtej okolicy spowodował powstanie ogromnej (o prawie 15 kilometrowej średnicy) kaldery (to takie zagłębienie, które pojawia się na skutek silnej erupcji wulkanu) Las Cañadas , na której obszarze znajduje się kilka stożków wulkanicznych, w tym najciekawszy Pico del Teide właśnie. Jest on tzw. stratowulkanem, czyli stożkowatą górą z zastygłej lawy – ostatnia erupcja miała miejsce na początku XX wieku. Jego nazwa pochodzi od języka pierwszych wyspiarzy, czyli Gauczów, dla których Tide oznaczało nic innego jak “piekielną górę”.
Do utworzonego w połowie XX wieku parku, wpisanego OCZYWIŚCIE na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, dojedziecie bez problemu z każdej części kraju, dobrze oznakowanymi, aczkolwiek stromymi i krętymi drogami. My poruszaliśmy się autem, ale podobno z Puerto de la Cruz i z Playa de las Americas jeżdżą również autobusy publiczne. Każda opcja ma plus i minusy. Negatywem związanym z własnoręcznym prowadzeniem czterech kółek są na pewno warunki atmosferyczne – nie dość, że temperatura zmienna, czasem słońce, czasem deszcz (który w okamgnieniu zamazuje przednią szybę), to momentami mgła przypomina mleko i naprawdę trudno jechać bez serca w gardle ze stresu czy spadnie się w urwisko na zakręcie, czy nie. Zalecamy więc ostrożność. Z drugiej strony jest się sobie samemu sterem i żeglarzem, można więc co chwila stawać na foty, a że krajobraz jest wywalony w kosmos, to będziecie z tego chcieli skrzętnie korzystać. Trochę jak w Parku Yellowstone u Misia Yoggi, trochę jak na Marsie, jeszcze trochę jak w Bieszczadach.Miodzio.
Pierwszym naszym przystankiem był taras przy leciwych, niebywale wysokich sosnach. Warto się tam zatrzymać, bo robią niebywałe wrażenie swoim dostojeństwem. Zresztą ogólnie roślinność tamtego obszaru jest zróżnicowana i z tego powodu tak interesująca. Na jakiego jej przedstawiciela akurat natrafimy zależy od tego na jakiej wysokości się znajdziemy – najniżej można spotkać gatunki półpustynne, piętro nad nimi są lasy sosnowe, a najwyżej wysokogórskie łąki i różne endemiczne, niewystępujące nigdzie indziej gatunki fiołków, traw, białe lub żółte retamy, szczodrzeńce oraz czerwonolicy żmijowiec, czyli Tajinaste rojo, największa chluba Teneryfy z kategorii flora.
Następnie bardzo przyjemną, zadbaną trasą, jakościowo przewyższającą o głowę stan większości polskich dróg, dotarliśmy do maczugowatych formacji skalnych, zwanych Roques de García. Po części z nich można sobie swobodnie pohasać, niektóre jednak sprawiają wrażenie jakby miały się zaraz przewrócić. Co zresztą nie jest wykluczone – ze względu na wieloskładnikową budowę partie tworzone przez mniej odporne na erozję struktury krystaliczne są sukcesywnie wypłukiwane , czym naruszają misterną konstrukcję całości. I tak na przykład zwana “Bożym palcem” Roque Cinchado jest zagrożona całkowitym uszkodzeniem podstawy, na której stoi. Są to twory pochodzenia oczywiście wulkanicznego i rozciągają się na powierzchni prawie 2 km.
Obok położonego przy skałach parkingu znajduje się informacja turystyczna (kiedyś wejście było koło zatopionego w ścianie lustra), w której uzyskacie wszelkie niezbędne wskazówki, także na temat potencjalnego noclegu – na terenie parku czeka na Was hotel i schronisko, co stanowi idealne rozwiązanie w sytuacji, gdy zdecydujecie się na trekking. My akurat byliśmy mocno ograniczeni czasowo, mnóstwo ludzi jednak odwiedza tę okolicę celem pokonania tras charakteryzujących się różnym stopniem trudności i długości. Przez teren parku przebiega bowiem około 30 szlaków pieszych, z czego najbardziej znane to Ruta del Crater del Teide – Telesforo Bravo,Ruta Mirador de la Fortaleza oraz Ruta Mirador del Pico Viejo. Zakładam, że najfajniejszy spacer odbyć można z tarasu widokowego La Rambleta prosto na sam szczyt Teide – pamiętajcie jednak, że potrzebujecie nań pozwolenia na konkretny dzień(bezpłatnego, można je załatwić on-line lub już na miejscu) i że wpuszczają jedynie kilkadziesiąt osób dziennie (względy bezpieczeństwa tak turystów, jak i tamtejszej natury). My jednakże na prawie sam szczyt dotarliśmy w błyskawicznych 8 minut za sprawą kolejki Telefrico, która dowiozła nas do znajdującego się na 3555 metrach n.p.m. tarasu La Rambleta. Niestety, trochę ta przyjemność kosztuje – 27 euro od dorosłego łebka w obydwie strony. Warto jednak wysupłać z portfela miliony monet, bo widok z samej góry jest ich wart! No i przybyć tam jak najwcześniej rano, bo później, co nie jest zaskoczeniem, staniecie w irytującej kolejce, a i na szczyćcie będziecie się musieli przepychać w tłumie łokciami. Polujcie też na ładną, także bezwietrzną pogodę, w przeciwnym wypadku istnieje ryzyko odwołania wjazdów. Skoro zaś o pogodzie mowa to zaznaczymy jeszcze, że upał na plaży nie oznacza takiej samej temperatury wysoko, hen, ponad chmurami. Weźcie więc ze sobą co najmniej bluzy, dobrze byłoby też mieć pod ręką cienką kurtkę. Uwaga dla astmatyków i sercowców – powietrze na górze jest dość rozrzedzone, możecie więc mieć trochę problemów z oddychaniem. Ja się może nie udusiłam, ale na pewno poczułam różnicę w stosunku do podnóża wulkanu.
Po podboju przestworzy postąpiliśmy sobie jeszcze przez chwilę po twardym i wyjątkowym podłożu. Krajobraz jakby żywcem wyjęty z planu jakiegoś futurystycznego filmu. Albo eksplorowania nieznanej planety. Doznanie oczyszczające umysł, wspominamy je z dużym rozrzewnieniem. Zresztą jak i całą wycieczkę do Parku Narodowego Teide, na którą będziemy każdego gorąco namawiać.