Jak to wielokrotnie bywa w przypadku naszych podróży, na plażowanie nie mieliśmy czasu prawie wcale. Bo przecież trzeba zobaczyć WSZYSTKO naraz, tylko co, gdy wakajki krótkie? Jeśli chodzi o pobyt na Sardynii to sprawa wyjściowo była skomplikowana, ponieważ całość naszego urlopu obejmowała raptem 7 dni. Dlatego też uznaliśmy, że jak się kłaść na smażenie, to tylko w naprawdę pięknych okolicznościach przyrody. Podpytaliśmy lokalesów, którzy zgodnie odparli, że jeśli chcemy napawać się doskonałością lazurowej wody, nie tracąc jednocześnie czasu na dojazd z Alghero, to zdecydowanie polecają La Pelosę, położoną około 3 km od Stintino, niewielkiego sardyńskiego kurortu.

“Włoskie Malediwy”, “Karaiby w Europie” czytaliśmy na Googlu, a dołączane grafiki zdawały się potwierdzać, że jest tam naprawdę zacnie. Postanowiliśmy więc przekonać się o cudowności La Pelosy na własnych skórach.


Na miejscu pierdyliard ludzi. Parking zastawiony tak, że będąc tam drugi raz zdecydowanie postawilibyśmy na komunikację publiczną – godzina jazdy Sardabusem za jedyne kilka euro w jedną stronę. Ma sens, o ile nie wypożyczyliście samochodu na cały Wasz pobyt. Mniejsza jednak z tym. Jest gwarno, tłoczno, takie trochę Władysławowo w szczycie sezonu. My byliśmy akurat w połowie września, być może wiosna lub wczesna jesień bardziej sprzyjają tam ciszy i spokojowi. W okresie okołowakacyjnym jak dla nas jest to jednak prawdziwy koszmar.


Wszędzie sprzedawcy z typowo turystycznym badziewiem, wśród którego – oprócz bransoletek z “prawdziwych muszelek” – na pierwszy plan zdecydowanie wybijały się bambusowe maty. Nie wiedzieliśmy zupełnie dlaczego. Aż do momentu, gdy przy wejściu na ten rajski teren zostaliśmy zatrzymani przez lokalnego strażnika, który z kamienną twarzą zaczął tłumaczyć, że na La Pelosę nie wolno wnosić toreb oraz własnych ręczników, ani się na nich kłaść. A to dlaczego? Otóż przybywający tam tłumnie goście…wywozili z plaży piasek. Kilogramami! Poważnie. Tak jakby każdemu w bilecie wstępu (bo rzecz jasna za smażing trzeba zapłacić, w szczycie sezonu jest to kilka euro, o ile nas pamięć nie myli jedynie gotówka) przysługiwał suwenir w postaci wiaderka wypełnionego po brzegi tym sypkim dobrem. Powiem szczerze – ludzie są dziwni. Chwała więc za próby tego typu ograniczeń – może w ten sposób więcej osób pójdzie po rozum do głowy i przestanie rozkradać dobra naturalne na całym świecie “bo mi się należy”. Co istotne zakaz wywozu piasku dotyczy wszystkich plaż Sardynii, dlatego jeśli jednak się na to skusicie, mogą zatrzymać Was na lotnisku, albo nawet na promie. I wtedy już nie będzie fajnie.


Oczywiście zdarzają się cwaniacy w stylu “co, ja nie położę ręcznika!”, niemniej bardzo szybko jednostki takie zostają spacyfikowane (mandatem, stosowania środków przymusu bezpośredniego akurat nie widzieliśmy ;)). Jeśli jednak bardzo nie chcecie się dostosować, nie macie maty ani kasy na jej wypożyczenie (średnio 10 ojro za sztukę), możecie przycupnąć na skałach i spędzić czas właśnie w ten sposób. Przy okazji dwa protipy: weźcie ze sobą ochronne buty do chodzenia po kamieniach, okażą się tam bardzo pomocne. Poza tym część niepiaszczysta jest znacznie mniej oblegana, dzięki czemu z pewnością uda Wam się zrobić ładne zdjęcie (którym będziecie mogli naciągnąć takich naiwniaków jak my, że poza Wami i bezkresem wody, to na La Pelosie jest jedynie święty spokój). Dozwolone jest również wylegiwanie się na dmuchanym materacu (o czym wcześniej również nie wiedzieliśmy).


Bylibyśmy rzecz jasna niesprawiedliwi pisząc, że La Pelosa nie ma zalet. Łagodne zejście do morza, sporo płycizn, przejrzysta turkusowa woda gwarantują obrazy jak z pocztówki, albo tapety Windowsa. Do tego przywitają Was doskonały widok na niewielką wysepkę z ruinami Torre della Pelosa, XVI-wiecznego zamku obronnego oraz klify z zatoczkami. Trudno odmówić im uroku.



Reasumując jednak- średnio polecamy wizytę na La Pelosie w najbardziej popularnych miesiącach, czyli od końca czerwca do połowy września. Wówczas bowiem włoskie Malediwy stają się polskim Władysławowem. My zdecydowanie bardziej wolimy kameralne, trudnodostępne miejsca, bez infrastruktury w postaci restauracji czy barów, za to ze świętym spokojem i pięknym otoczeniem. Jeśli znacie takie spoty, chętnie skorzystamy z podpowiedzi. Zwłaszcza, że – co bardziej niż pewne- na Sardynię planujemy wrócić jak najszybciej. Ciao!
