Mówisz Andrzej Wolf, myślisz – deska (dobrze, że nie jesteś kobietą, że tak zajadę szowinistycznym żartem). Jeździłeś i pływałeś już chyba na wszystkich jej rodzajach. A może są jeszcze dyscypliny z “board” w nazwie, z którymi dopiero planujesz się zmierzyć? Zaczynałeś od nart – od razu złapałeś bakcyla czy raczej doskonaliłeś umiejętności siłą rodzinnego rozpędu?
Owszem, jestem miłośnikiem desek, aczkolwiek tylko w zakresie sprzętu sportowego (śmiech). Zimą na pierwszym miejscu postawię jednak wcale nie snowboard, lecz narty. Zwłaszcza od momentu, gdy zakosztowałem podchodzenia na nich do zjazdów freeride’owych. Zresztą freeride nie jest dla mnie niczym nowym. Moje pierwsze wspomnienie z nim związane to lot w kosodrzewiny. Miałem wtedy dwa lata. Ojciec zjeżdżał w świeżym śniegu w Dolinie Pięciu Stawów, mnie wioząc w turystycznym plecaku. Gdy w pewnym momencie się wywrócił, ja wyleciałem z impetem. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda ze sportami ekstremalnymi (śmiech).
Od tamtej pory uwielbiam wysokie loty, aczkolwiek dziś są już bardziej przemyślane i kontrolowane. Oprócz nich również przeciążenia w kitesurfingu, skoki na wake’u. Kocham też jazdę na fali , zarówno z kitem, jak i na windsurfingu. Wszystkie te sporty ogarnąłem bardzo szybko, więc chyba mam do nich smykałkę. Jazdy na nartach uczył mnie Tata, a miłości do gór wszyscy bliscy. Bo Wolfy to rodzina alpinistów, a nawet himalaistów, ogólnie pasjonatów. Połknięcie bakcyla na sporty wodne również zawdzięczam Ojcu, który zaszczepił we mnie zamiłowanie do żeglarstwa. Jednym słowem – ciągoty do aktywności fizycznej wyniosłem z domu.
Kiedyś trenowałem intensywnie windsurfing. Zdobywałem nawet medale w Mistrzostwach Polski. Dobrą passę przerwała jednak inna zajawka, mianowicie rower. Skakałem na hopach usypanych w Warszawie, lecz jeden niefortunny upadek zakończył się złamanym obojczykiem. Wtedy przestałem się ścigać. Zrobiłem za to uprawnienia instruktora, zacząłem trenować zawodników w Polsce. Następnie połączyłem ten fach z kolejną pasją, czyli podróżowaniem. Pracowałem i mieszkałem w takich miejscach jak Hawaje, Floryda, Dominikana, Brazylia, Wietnam. Chociaż skoki na rowerze zraziły mnie do niebezpiecznych, freestajlowych tricków, nic nigdy mnie nie zniechęci do szeroko pojętego freeride’u. Ostatnio sporo czasu i kasy poświęcam na rowerowe zjazdy. Rozsądek podpowiada, że więcej sportów nie powinienem już uprawiać, bo nie wyrobię się finansowo, ale jest jeszcze coś, co bardzo mnie ciągnie. Latanie. Myślę tu o paralotniach. Wygląda więc na to, że pasje siedzą w DNA, bo lotnictwem profesjonalnie zajmuje się mój tata, a kiedyś zajmował się mój dziadek.
To musiały być złote czasy, gdy utrzymywałeś się jedynie z bycia instruktorem, hmm ? Obecnie jednak nie jest to Twoje główne źródło dochodu. Czy przyczyna jest prozaiczna i oczywista, i jak zwykle rzecz się rozbija o pieniądze? O tym, że trudno być w Polsce sportowcem, wiadomo nie od dzisiaj. Czy zatem równie ciężki los dotyczy nauczycieli w tym fachu? Jest szansa, żebyś w przyszłości znowu powrócił do modelu „mój zawód, moja pasja” i połączył zarabianie kasy z tym, co kochasz najbardziej?
Nie chodziło wcale o pieniądze, lecz o jakieś moje ambicje i… chęć mieszkania w Polsce! Ludzie pytają często co ja tu do robię, zamiast zostać np. na Hawajach i wieść przyjemne życie surfera. Dobre pytanie. Żyłem przecież w raju, zarabiałem całkiem nieźle, a jednak… Wróciłem, bo chciałem skończyć studia i zająć się czymś więcej, niż tylko tłumaczeniem ludziom gdzie jest przód, a gdzie tył deski. Nie zrozum mnie źle, bardzo lubię szkolić innych, dalej zdarza mi się prowadzić lekcje, sama być może niedługo z nich skorzystasz. Po prostu męczy mnie niewymownie rutyna, lubię za to częste zmiany i kreatywne wyzwania.
Fajnie, gdy uda mi się zjeść ciastko i mieć ciastko. Niekiedy to się zdarza. Tak było w zeszłym roku, gdy mieszkałem w Wietnamie. W ciągu dnia uczyłem kitesurfingu, a wieczorem ichniejszego czasu pracowałem przy kompie dla moich polskich klientów. Idealne przesunięcie godzin sprawiało, że nasycony wiatrem, falami, oceanem, mogłem włączyć komputer i oddać się pracy umysłowej. Idealny moment zważywszy na fakt, że w Polsce była wtedy 11. Być może wrócę jeszcze kiedyś do tego systemu pracy w jakimś innym miejscu na ziemi…Tymczasem w Polsce sezon trwa w najlepsze, więc z każdą dobrą prognozą wiatrową staram się przenosić swoje latające biuro na wybrzeże. Wtedy dużo pływam, a czasem także prowadzę szkolenia, na które serdecznie zapraszam.
Latam z biurem, gdy tylko jest warunek. Na co dzień stacjonuje głównie w Warszawie, robiąc zupełnie coś innego, niż instruowanie przyszłych kitesurferów. Prawdę mówiąc podziwiam kolegów, którzy potrafią szkolić 8 godzin dziennie przez bite dwa miesiące. Dla mnie niczym się to nie różni od pracy w korpo. Niby lifestyle, chill out, a to jest normalna harówa, tyle że często zaczyna się dzień na kacu, bo codziennie wieczorem balujesz (śmiech). Niestety praca instruktora jest zgubna w tej kwestii, zwłaszcza w egzotycznych klimatach. Imprezujesz tak jak ludzie, którzy spędzają tydzień wakacji w raju. Tylko, że ty mieszkasz w nim np. pół roku i co tydzień poznajesz nowych turystów. Poznałem wielu, którzy zaczynali jako surferzy, ale utonęli gdzieś na dnie szklanki. ..
Nad polskim morzem jest kilkadziesiąt szkółek, które zbierają żniwa tylko przez dwa wakacyjne miesiące, dlatego instruktorzy tak dużo pracują. Uwierz mi jednak, że nie chciałabyś być kursantem w ósmej godzinie takiego gościa. Gwarantuje Ci, że będzie zmęczony, czasem przemarznięty, a jego reakcje mogą być spowolnione. Dlatego, znając to od kuchni, zaczęliśmy z kolegą prowadzić szkolenia, w których skupiamy się na indywidualnym podejściu do kursantów. W przeciwieństwie do wielu polskich szkółek nie wciskamy ludziom lekcji hurtowo, a jak słabo wieje, to nie ściemniamy, że jest inaczej. Dzielimy się naszą pasją, a nie slotami godzinowymi między klientami.
To czym się zajmujesz poza sezonem?
Dla mnie na szczęście nie ma pojęcia „poza sezonem”, bo przy tej ilości sportów, które uprawiam, mam spory wybór, także zimą. Niezależnie od tego jaka jest pora roku i gdzie akurat jestem, zajmuję się, mówiąc ogólnie, komunikacją. Nie, nie jeżdżę tramwajem (śmiech). Świadczę swoim klientom usługi związane z wizerunkiem i reklamą. Zaczynałem pracę w tej branży jako copywriter. Aktualnie działam bardziej wszechstronnie. Zajmuję się między innymi pr-em, doradzam też markom w obszarze social media. Żadna z moich aktualnych umów nie obliguje mnie do stawiania się codziennie w jakimś biurze, dzięki czemu mogę pracować tam, gdzie chcę. Ta forma pracy czyni mnie nawet bardziej kreatywnym, a na spotkania biznesowe nigdy nie przychodzę znudzony. Można powiedzieć, że mój sportowy lifestyle pozytywnie nakręca mnie do pracy zawodowej. Dodam jeszcze, że kilka razy udało mi się połączyć pasję do sportów z dziennikarstwem, które wspólnie studiowaliśmy. Komentowałem Mistrzostwa Europy w windsurfingu, a dwa lata temu także imprezę windsurfigową na Stadionie Narodowym. Popełniłem również sporo publikacji.
Dobrze zatem, że masz stałe źródło dochodu, bo Twoje mocno zdywersyfikowane hobby do najtańszych nie należy. Zaczynając miałeś na nie osobną świnkę- skarbonkę, musiałeś jeździć do Hiszpanii na truskawki czy los Ci sprzyjał i znalazłeś sponsora (nawet w osobach rodziców) ?
Jeśli chodzi o początki mojej przygody z windsurfingiem, a zacząłem ją mając 12 lat, wspierali mnie w niej rodzice. Jednak już w wieku bodajże 15 lat byłem w kadrze wojewódzkiej, która opłacała moje wyjazdy i sprzęt. Później miałem to szczęście, że szybko zdobyłem fach instruktorski. Zacząłem pracować w Polsce, następnie wyjechałem na Work&Travel do Stanów. Przy czym pracę znalazłem sobie sam, oczywiście w szkole widsurfingowej.
Lwia część aktywności, które uprawiasz, to dyscypliny dość ekstremalne. Zdarza Ci się igrać ze śmiercią? Może uzupełnisz w tym celu zdanie : „Jeżdżąc na…nigdy przenigdy nie…” ? Kiedy czułeś największy strach?
Raczej nie mam duszy hardcorowego fristajlowca, który łamie się, po czym powtarza ten sam trik. Po złamanym obojczyku na rowerze przestałem skakać i do dziś jestem bardzo ostrożny. „Jeżdżąc na rowerze nigdy, przenigdy nie zrobiłbym salta.” Lubię sporty wodne za to, że czuję dużą ekstremę, a jednocześnie wiem, że mam pod sobą taflę wody, z którą zderzenie może zaboleć, ale rzadko połamać. Zresztą to samo tyczy się ukochanej jazdy w puchu na nartach. To także woda, tylko w innej postaci. Co prawda w górach zdarzało mi się zuchwale przegiąć i np. pojechać zbyt hardcorową trasą. Kiedyś nieplanowany lot z półki skalnej utemperował mnie do tego stopnia, że kolejny zjazd robiłem już inną linią.
Tym, co mnie nakręca, jest adrenalina. Gdy jednak czuję strach, wycofuję się. Między jednym a drugim jest bardzo cienka linia, której nierozważne przekroczenie może być brzemienne w skutkach. Do sportów tak zależnych od natury trzeba mieć ogromny respekt. Siła fali, wiatru, czy nawału śniegu mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Sztuka polega na tym, aby odnaleźć swoją granicę. Kluczowe są przede wszystkim umiejętności. Gdy byłem mały, patrzyłem na jakieś hardcorowe zjazdy w górach i myślałem sobie – trzeba być wariatem, żeby tędy zjechać. Dziś jeżdżę tymi liniami i wydają mi się wręcz łatwe.
Są jednak i takie sfery Twojego pasjonackiego życia, które co do zasady zdają się być statyczne i względnie bezpieczne. Mam na myśli fotografię. Robisz genialne zdjęcia. Oprócz tego, że skończyłeś razem ze mną specjalizację na studiach w tym kierunku, to najnormalniej w świecie cechuje Cię świetne oko. Nigdy nie myślałeś, żeby akurat tym zajmować się zawodowo?
Wow, dzięki. Robię zdjęcia przede wszystkim jako podróżnik, w którego rękach aparat powinien być niezbędnikiem. Zdarza mi się jednak wykorzystywać umiejętności fotograficzne prowadząc np. social media moich klientów. Kiedyś „zarabiałem” na fotografii w beach barze mojego znajomego na Dominikanie. Układ był taki, że ja robię zdjęcia, a w zamian mam jedzenie i, o zgrozo!, alkohol za darmo. Po kilku mocno procentowych nocach, postanowiłem się z tego jednak wycofać (śmiech).
Twój największy sukces to…
Gdzieś w internecie znalazłem artykuł o Polakach, którzy odnieśli sukcesy. Między dyrektorami finansowymi dużych korporacji, odzianymi w szyte na miarę garnitury, byłem sobie ja, instruktor sportów wodnych na Hawajach. Bardzo mnie to rozbawiło. Widać było na pierwszy rzut oka, że dziennikarz musiał na szybko coś skleić. Ale niech mu będzie. Zmieniłbym tylko kategorię: Andrzej Wolf, chłopak, który spełnił swoje marzenie.
Jak dbasz o formę? Coś poza dietą i regularnymi treningami? Planujesz w pewnym momencie przejść na sportowa emeryturę i przerzucić się np. na orgiami czy do samego końca chcesz być osobą ponadprzeciętnie aktywną?
Żadne diety, żadne specjalne treningi. Tylko to, co sprawia mi frajdę. Nie jestem już zawodnikiem. Uprawiam te wszystkie sporty, bo dzięki nim czuje się naprawdę dobrze. Nie wyobrażam sobie życia bez jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Wzorem w tym zakresie jest dla mnie moja babcia, która ma 90. lat, a mimo to wsiada w Pendolino, jedzie na Hel, pokonuje spacerem kilometry, a nawet kąpie się w Bałtyku.
Biorąc pod uwagę filozofię życia „fast”, zgodnie z którą każdy chce zniewalających efektów natychmiast, przy znikomym nakładzie własnego wysiłku i zaangażowania, jakich rad mógłbyś udzielić ludziom zainteresowanym różnego rodzaju „board” dyscyplinami? Na co powinni zwracać szczególną uwagę, co jest do szybkiego opanowania, a które umiejętności należy cyzelować miesiącami?
“Mieszczuchom” (bez obrazy) polecam wakeboard. Bardzo łatwy sport, który w okresie letnim można uprawiać nawet po pracy, na jednym z coraz częściej ustawianych wakeparków. Kitesurfing jest stosunkowo łatwy, a daje rewelacyjne doznania. Trzeba jednak trafić na wiatr, co w Polsce wcale nie jest takie proste. Z kilkudniowym wyprzedzeniem można oszacować czy będzie wiało czy nie, ale jeśli ktoś zaplanował sobie kiteowy urlop miesiąc wcześniej, to już ruletka. Jeszcze łatwiejszy jest windsurfing, ale tylko na początkowym etapie. Im dalej w las, tym nauka jest bardziej skomplikowana. Nie należy się jednak zniechęcać, w perspektywie bowiem czekają Was mega adrenalina i milion endorfin. Jeśli ktoś ma dużo cierpliwości, czasu i pragnie dodatkowo popracować nad nauką pokory, polecam surfing (śmiech). Ten sport stanowi zaprzeczenie wspomnianej przez Ciebie filozofii życia „fast”. Ja chciałem się poddać wielokrotnie. A jednak. W surfingu jest bowiem coś magicznego, coś co kocham. W głębi duszy czuję się surferem, a moje motto to live slow, ride fast.
Andrzej Wolf – były zawodnik i doświadczony instruktor wind, kite i surfingu. Aktualnie prowadzi z kumplem szkolenia pod szyldem Freeriderzy. Szkolił w takich miejscach jak Hawaje, Brazylia, Dominikana i Wietnam. Zimą pochłonięty freeridem narciarskim. Podróżuje, fotografuje, chociaż czasem staje też po drugiej stronie obiektywu. Specjalista od komunikacji i social media. Aktywny człowiek.