Ależ ja miałam szczęście swoje pierwsze dancehallowe kroki stawiać właśnie u Ciebie. Wśród pasjonatów tego stylu Twoje nazwisko jest tym, czym Federer dla miłośników tenisa ziemnego lub Messi dla footballmaniaków. Popularność i szacunek nie są jednak kwestią przypadku, na swoją pozycję pracowałaś przecież wiele lat. Od jakich rytmów zaczynałaś i dlaczego ostatecznie największą pasją, a zarazem sposobem na życie, okazał się taniec pochodzący z tropikalnej Jamajki?
Na początku byłam samoukiem. Z dość prozaicznej przyczyny – nie miałam wystarczająco dużo funduszy, żeby regularnie uczęszczać na zajęcia taneczne. Zresztą, te 15 lat temu, kiedy zaczynałam, miałam naprawdę niewielki wybór. Jak już gdzieś docierałam to na ogniska taneczne, sale bez luster z poustawianymi przy ścianach ławkami, takie surowe klimaty. Chcąc wejść do bardziej profesjonalnego świata można było brać udział w castingach do zespołów, ale to też, jak łatwo się domyślić, wiązało się ze sporymi kosztami – począwszy od strojów na wyjazdach na zawody kończąc. Więc nawet nie startowałam, bo najnormalniej w świecie wiedziałam, że tego nie opłacę. Dlatego szlifowałam swoje umiejętności sama. Z biegiem lat i wzrostem zainteresowania tą dyscypliną zaczęło powstawać coraz więcej szkół tańca, także w moim rodzinnym Białymstoku, konkurencja wpłynęła na dostępność, dlatego kieszonkowe i oszczędności zaczęłam zbierać na regularne lekcje i warsztaty. Najpierw hip-hop, new age, trochę jazzu. Marzyłam żeby występować na deskach teatru w musicalach i jazzowych choreografiach. Ostatecznie nie była mi dana taka kariera, może to i dobrze? (śmiech). Próbowałam po trosze wszystkiego, szukałam siebie, ale już wtedy wiedziałam, że chcę uczyć, więc w między czasie zaczęłam dwuletni kurs instruktorski, na którym uczyliśmy się o przeróżnych stylach. I wtedy po raz pierwszy chyba poznałam kroki dancehallowe. Bo ze stylem w szerokim tego słowa znaczeniu zetknęłam się wcześniej, całkiem przypadkowo. Zapomniałam muzyki na trening, więc zaczęłam przeglądać pozostawione na sali płyty. Na jednej z nich była piosenka, która mnie szczególnie zafascynowała. Jakiś stary utwór Beenie Mana. Gdy udało mi się ustalić wykonawcę, przez następne dni jak wścieknięta googlowałam wszystko na temat tego artysty. I tak, po nitce do kłębka, dowiedziałam się, że do tej mega muzy tańczy się w konkretny sposób. Zaczęłam kopać, grzebać, na własną rękę zgłębiać wiedzę na temat kultury, która z dnia na dzień zafascynowała mnie bez reszty. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ w owych latach świadomość na temat tego stylu w Polsce raczkowała, w moim miejscu zamieszkania nie miałam nikogo, kto mógłby mnie na bieżąco wszystkiego nauczyć. Mogłam jedynie jeździć do innych miast na odbywające się co jakiś czas warsztaty. A propo warsztatów, na pewno Cię zaskoczę – moim pierwszym instruktorem, który naprowadził mnie na drogę, jaką teraz podążam,była Laure Courtellemont. Bardzo dużo się od niej dowiedziałam, także ze sfery “teoretycznej” – jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, jeśli chcesz dotrzeć do źródeł, musisz wiedzieć, co wpisać w tego Googla czy na YouTube. I ona mi to powiedziała. Później był Camron, który również miał ogromny wpływ na moją edukację i któremu równie dużo zawdzięczam. Dopiero potem zaczęłam się uczyć u Jamajczyków. Tak naprawdę droga, którą przeszłam od tamtej pory, to złożony i żmudny proces. Który nieprzerwanie trwa. Niemniej jednak wiem już na pewno, że znalazłam MÓJ styl, taki, który czuję każdą komórką ciała. Mimo iż ta kultura jest tak odległa i niewątpliwe odmienna od naszej, myślę że ją rozumiem. Bo jest prawdziwa. Bo taniec z Jamajczykami to nie odtwarzanie wypasionych choreografii. To stan umysłu, na który składa się wiele elementów. Oczywiście nie mam tu zamiaru deprecjonować jakości innych stylów czy sposobów tańca, broń Boże. Wyjaśniam tylko, dlaczego wybrałam akurat klimaty z Jamajki. Ta muzyka działa na mnie jak kawa, nie usiedzę przy niej, za każdym razem płynę i się zatracam. A jak coś kochasz, to trudno, żebyś nie chciał tego później robić cały czas.
Słowo „taniec” kojarzy się przeciętnemu zjadaczowi chleba ze zdrowym trybem życia, harmonią, muzykalnością, gibkością, a na koniec dnia – czystą przyjemnością. Po głębszej analizie tematu wymienić można również pot, nierzadko łzy, zakwasy, zmęczenie materiału, godziny spędzone na sali. I tutaj chciałabym postawić kropkę. Niestety, z ogromnym żalem zauważam niezdrową rywalizację wśród tancerzy oraz coś, czego zupełnie nie mogę zrozumieć – brak szacunku dla konkretnego stylu. Bo jak jest za mało akrobacji, to nudne. Za dużo – zbyt cyrkowe. Dancehall też ma przypiętą łatkę. Że proste. Że nieprecyzyjne. Że tylko trzęsiemy czterema literami. Że każdy ruch ma swoją nazwę, mimo iż kroki w zasadzie się od siebie nie różnią. Przykre to i niesprawiedliwe. Czy mogłabyś, jako ekspert, pasjonatka i osoba siedząca w tym biznesie od lat, zdroworozsądkowo to skomentować?
Zacznę od tego, że krzywdzące oceny kogokolwiek i czegokolwiek, wynikają zazwyczaj z niewiedzy. „Nie znam się, to się wypowiem”. Przyjdź, zobacz, poznaj i dopiero wtedy feruj wyroki. Kiedyś po moich warsztatach podszedł do mnie tancerz innego stylu, dość znany w środowisku, i powiedział, że “rzuciłam zupełnie inne światło na cały ten syf”. Dość osobliwy, ale jednak komplement. Bo ludzie “z zewnątrz” bazują zazwyczaj jedynie na dość powierzchownych hasłach i obrazach, zauważonych kątem oka w jakimś teledysku zestawach ruchów, które z tym stylem nierzadko nie mają nic wspólnego. Zrób sobie eksperyment i wpisz na YouTube dancehall – jako pierwsze wyniki nie wyskoczą Ci Jamajka, tamtejsi tancerze, ich imprezy, a co najwyżej dużo szybkich choreografii zrobionych w Europie gdzie nie wszystkie do końca przypominają ten styl…. Fajnie też, że w ostatnich latach wyodrębnił się twerk, ucinając poniekąd natychmiastowe skojarzenia “dancehall – trzęsienie tyłkiem”. Oczywiście absolutnie nie mam zamiaru tu krytykować shake’ów, uwielbiam gdy kobiety potrafią znakomicie ruszać pośladkami. Cieszę się po prostu, że jest takie rozgraniczenie, ponieważ pozwala ono spojrzeć na dancehall z szerszej perspektywy.
Zbyt powierzchowne patrzenie na dancehall jako styl tańca jest tak krzywdzące, jak i nieracjonalne, ponieważ jego korzenie sięgają lat ’80 i wcześniej. Więc nie jest to, jak się wielu osobom wydaje, wynalazek ostatnich kilku lat. Jak dla mnie cała ta subkultura ma podłoże w rozwoju muzyki na Jamajce, więc zaczęłabym szukać początków wręcz w latach ’30, w tamtejszym folku. Trochę na zasadzie analogii odniosę się do stylu, także ulicznego, z którym dancehall ma wiele punktów zbieżnych, czyli do hip-hopu. Śmieje się nawet, że to styl z sąsiedniej ulicy. Też mocno osadzony w historii, też oparty o losy ludzi go tworzących, też nierozerwalnie związany z muzyką, i też mający tzw. “social dances” z masą ponazywanych kroków. Też go kiedyś tańczono w grupach, na imprezach, konkretne kroki do określonych piosenek. I świetnie się przy tym bawili. Oni, z tego co widzę, od tego w większości odeszli, w dancehallu jest to wciąż żywe. Jamajczycy lubią na imprezach robić te same kroki, bo ogólnie lubią wiele aktywności wykonywać razem. To jest społeczność, to jest jedność, to jest mentalność. Jak ktoś nie będzie miał akurat ochoty zasuwać Toma Cruise’a to przecież nie musi. Ale, dla porównania, znasz osobę, która nie macha odpowiednio rękoma, gdy słyszy YMCA? Ja nie (śmiech). Czemu to robi? Bo musi? Nie, bo jest fajnie.
I jeszcze jedna uwaga na temat klepania tych samych kroków, już bardziej w aspekcie tancerzy, a nie imprez. Zawsze powtarzam “najpierw naucz się chodzić, a później biegać”. Gdy początkujący tancerz, bazując na konkretnych krokach, załapie ten wyjątkowy jamajski groove, będzie mógł wziąć się za freestyle i włożyć w ruch swoją osobowość, bądź użyć tego groovu do poruszania się we własny sposób, uczynić go swoim, a nie powtarzanym po kimś krokiem. Zanim jednak dojdzie do tego poziomu, musi spędzić z danym ruchem trochę czasu. To jest proces, jak w każdym innym stylu. Twoje ciało musi zrozumieć z czym ten cały styl się je i o co w nim tak naprawdę chodzi. Musi go poczuć. W ciele i w głowie. No i oczywiście w sercu. My nazywamy to co robimy „krokami”, co sugeruje nam, że są częścią czegoś, bądź używamy ich do „budowania” czegoś, „rutyny” czy choreografii. Jamajczycy nazywają to „stylami” bądź „tańcami”, co świadczy o tym, że dany groove, ruch nie jest częścią jakiejś choreografii, a już skończoną całością. Nie bez powodu. Z każdym z tych „kroków” możesz zrobić dosłownie co zechcesz jak już go „załapiesz”. Bawić się nim, freestylować, kombinować. Większość z nich ma swoje znaczenie, slang, sytuację z nimi powiązaną. Mieszkańcy Jamajki prezentują zupełnie inne myślenie o tańcu niż to, które powszechnie panuje w Europie. Dancehall to nie jest bowiem kultura, w której Jamajczycy żyją. To jest o ich życiu. Stąd ta prawda. I ta lekkość. Bezpodstawnie mylona z łatwością. To jest taniec uliczny. Trudno więc wymagać, że będzie wykonywany z aptekarską precyzją po to, aby na linii rąk tancerzy z formacji można było położyć poziomnice. Nie tędy droga. Na imprezie nie to jest najważniejsze. Ale sytuacja zmienia się kiedy ten sam taniec przeniesiemy na scenę. Oceniając zawsze najpierw warto zapytać o cel tańca, a później zastanawiać się dlaczego on jest wykonywany tak, a nie inaczej. Na marginesie dodam, że jakościowe wykonanie sporej części dancehallowych ruchów wymaga bardzo ciężkiej pracy i wielu godzin spędzonych na sali.
Ty naprawdę zęby na tym zjadłaś. I dlatego mogę śmiało stwierdzić, że jesteś instruktorem przez duże I. Wynika to chyba z faktu, że czujesz prawdziwe powołanie, prawda? Prowadząc zajęcia łączysz profesjonalizm z rozrywką, sporą dawką informacji i wskazówek. Nie krytykujesz, nie oceniasz, dzięki czemu nawet największe lebiegi potrafią złapać bakcyla. Ile osób przewinęło się do tej pory przez Twoje classy? Wolisz na sali dzieci czy dorosłych, rozchichotane dziewczyny czy kapiących testosteronem facetów? Czy tak naprawdę nie ma to dla Ciebie znaczenia? Przy okazji mega gratulację za pionierski pomysł zajęć „Male Dancehall” – każda inicjatywa odciągnięcia panów od podpierania ścian jest godna oklasków.
Zajęcia taneczne (poprzednio z innych stylów, a następnie z dancehallu) prowadzę od prawie 10 lat i przewinęło się przez nie…hmm…no na pewno mogę liczyć kursantów w setkach. Generalnie mało nie było (śmiech). Lubię uczyć ludzi, którzy chcą się uczyć, to jest wspólny mianownik, żadna inna cecha się nie przebija. Bo czasem mam dosyć ludzi dorosłych, ale jak popracuję za długo z dziećmi, to wolałabym wrócić do tych dwudziestoparoletnich. Nie ma reguły. Lubię widzieć, że ktoś jest chętny i wie dlaczego wybiera akurat te zajęcia, że chce się rozwijać, dobrze bawić. Nie lubię na pewno tych, którzy pozjadali wszystkie rozumy i wprowadzają na salę negatywną energię. To kładzie trening, z założenia mające dostarczać dużo pozytywnych emocji. Sama jak tylko znajdę chwilę wpadam na różne inne zajęcia. Im bardziej odbiegające od tego co robię – tym lepiej. Zadaję mnóstwo pytań i próbuje nowych rzeczy. Nie przestaję być uczniem. To pozawala mi mieć „świeżą głowę”. I chyba tacy kursanci są dla mnie najlepsi…”świeże głowy” , niezależnie od wieku czy poziomu zaawansowania.
Co do mężczyzn – są nadal w mniejszości, niestety. Zakładam, że znowu to kwestia niewiedzy. Bo wyniki z YouTuba dają im wyginające się laski w kolorowych leginsach, czyli klimaty, z którymi faceci raczej się nie będą identyfikować (tzn z przyjemnością popatrzą, ale nic poza tym). Gdyby zobaczyli prawdziwie męskie, jamajskie nagrania, zmieniliby zdanie.. A tak to, niestety, nie podejmują rękawicy, dlatego niezmiennie od lat, dysproporcja płci na naszych salach tanecznych jest znacząca. Bardzo żałuję bo z facetami pracuje się i tańczy naprawdę fajnie.
A tak ogólnie myślę, że każdy może tańczyć, jeśli naprawdę tego chce. Wystarczy odpowiednia motywacja i cierpliwość.
Naprawdę każdy? Bo moim zdaniem na świecie są ludzie, którzy nigdy się nie nauczą pięknie ruszać. Choćby trenowali latami i poświęcali na zajęcia cały swój wolny czas, nie załapią tego magicznego pierwiastka, który sprawia, że nie tylko odtwarzasz ruchy, ale i zaczynasz ciałem wyrażać siebie. Powiedziałabyś komuś szczerze „daj se człowieku spokój”? Czy wychodzisz z założenia, że skoro ktoś czerpie z danej aktywności radość, to nie wolno mu jej odbierać?
No i tutaj znów odpowiem, że należy najpierw spytać o cel i powód tańczenia. Jeśli są to osoby początkujące, to każdemu dałabym jednak trochę czasu i cierpliwie obserwowałabym postępy. Niestety żyjemy w czasach epoki “fast” – wszystko musi być natychmiast. Wychodząc z takiego założenia wiele osób sądzi, że jeśli instruktor jest dobry, to nauczy wszystkiego w 3 zajęcia. Tak nie jest. Jak już wspominałam wcześniej – poznanie dancehallu to długi proces. I nawet jak umysłem dużo pojmiesz, to Twoje ciało może nie poradzić sobie odrazu z załapaniem specyfiki ruchu i jedynego w swoim rodzaju groove. Który nie jest wcale taki prosty. Poza tym kompletnie wyrwany z „naszej” polskiej estetyki. Dlatego spokojnie. Na pewno najgorzej mają osoby, które nie słyszą muzyki. Wtedy praca jest zawsze cięższa, dłuższa, co niejednokrotnie bywa frustrujące dla kursantów. Ale przy odpowiedniej motywacji i nie poddawaniu się, wszystko jest do przezwyciężenia. Sama niejednokrotnie Wam powtarzam, że zanim doszłam do konkretnego poziomu z jakimś ruchem, musiałam go ćwiczyć godzinami przez wiele miesięcy. I i tak nie jestem do końca zadowolona (śmiech). Tak jak wspomniałam już wcześniej ważny jest też powód dla którego tańczysz. Czym to dla Ciebie jest i jaką rolę pełni w Twoim życiu. Tak długo jak nie zamierzasz być profesjonalistą i mieć odwagę nazywać się TANCERZEM, który się z tańca utrzymuje, po prostu baw się nim. Ruchem, muzyką. A później…pogadamy wtedy (śmiech).
A propo życia zawodowego. Z wykształcenia jesteś również fizjoterapeutką. Dobrze mieć tego świadomość, zwłaszcza jeśli jest się tak kontuzjogennym osobnikiem jak ja. Masz okazję pracować w zawodzie czy raczej krucho ze zleceniami dla rehabilitantów? A jak jest z pracą dla tancerzy? I choreografów? Z jednej strony mam wrażenie, że po sukcesie takich programów jak „You Can Dance” popyt na lekcje kręcenia piętą znacznie wzrósł. Z drugiej zaś łatwo zauważyć, że szkoły tańca powyrastały jak grzyby po deszczu, konkurencja jest gigantyczna i trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby stale być w czołówce. Nie stresuje Cię ta niepewność? Nie wolałbyś chodzić do pracy 8-16, żeby popołudniami rekreacyjnie robić log on’y czy sesame street (dla niewtajemniczonych – są to nazwy kroków dancehallowych. Żeby zapamiętać wszystkie, trzeba być…Agą Morko).
Jestem magistrem fizjoterapii i dyplomowanym instruktorem tańca. Takie dwa w jednym, bo i jedno i drugie traktuję jako mój zawód. Ale odpowiadając sercem i historią, to na pierwszym miejscu na pewno postawię taniec. Zresztą to on umożliwił mi kontynuowanie i ukończenie studiów. Póki co nie wyobrażam sobie siebie w np. biurze i mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie (śmiech). Wydaje mi się, że tak długo jak się rozwijam, doszkalam, szukam, nie skupiam jedynie na tym co tu i teraz, to nie powinnam bać się konkurencji. Zawsze znajdą się lepsi i gorsi ode mnie. Moją siłą jest pasja i dzięki niej, tfu tfu, mam możliwość utrzymywania się z tego, co kocham. Oczywiście nie oznacza to, że zawsze jest kolorowo. Owszem, wyjeżdżam na warsztaty, mam zajęcia, ale bywały też takie momenty, kiedy musiałam pożyczać pieniądze na jedzenie. Dosłownie. No i to wieczne życie na walizkach. Wstajesz o 4 rano, jedziesz dobrych kilka godzin na drugi koniec Polski, później do wieczora prowadzisz zajęcia i niejednokrotnie nie mając chwili na jakikolwiek posiłek, biegniesz na kolejny pociąg, bo rano następnego dnia musisz już być 500 km dalej. Dlatego skłamałabym twierdząc, że się nie zastanawiam. I nie stresuję. Zwłaszcza, że w Polsce nie ma szacunku do zawodu instruktora czy tancerza. Ludziom wydaje się, że wystarczy obejrzeć kilka filmików, fajnie się ubrać i pakiet gotowy. To tak jakbym ja obejrzała wszystkie sezony Dr House’a, a później aplikowała na ordynatora szpitala. Trochę oczywiście przejaskrawiam, ale tylko po to, aby uwydatnić clue problemu. Mam po prostu nadzieję, że będzie mi to dane robić jak najdłużej. Bez względu na popyt, konkurencję, modę i trendy.
Nie patrzę na innych w tym znaczeniu, że nie porównuję się do nikogo in plus albo in minus. Po prostu robię swoje, najlepiej jak umiem. Obserwuję rynek, cieszę się że Polacy przełamali swoje wewnętrzne blokady i coraz tłumniej przychodzą na zajęcia. Stąd więcej szkół, więcej pomysłów na zainteresowanie ludzi konkretną ofertą, wielu instruktorów. Tu jednak pozwolę sobie na małą uwagę. Bardzo dużym i powszechnym błędem szkół tańca, w mojej opinii, jest przydzielanie instruktorom bez doświadczenia grup podstawowych i dzieci. Bo aby uczyć ludzi od zera, trzeba mieć dużą wiedzę, nie tylko na temat danego stylu. No i trochę doświadczenia, a także wiedzy jak zainteresować, a nie zrazić. Na pewno poradziliby sobie z grupami np. średniozaawansowanymi, na które przychodzą osoby znające styl i zasady, jakie należałoby zachować na sali treningowej. No, ale to jest tylko moje skormne zdanie.
Ty za to doświadczenie masz ogromne, lecz mimo iż osiągnęłaś prawdziwy sukces, sodówa nie uderzyła Ci do głowy. Regularnie szkolisz się na Jamajce, stawiasz czoła różnym wyzwaniom, walczysz. Skąd ta pokora? Tancerze przecież często mają megalomańskie zapędy. To kwestia charakteru czy dostałaś kiedyś prztyczka w nos, gdy go za wysoko zadarłaś?
Nie przypominam sobie takiego kubła z zimną wodą, bo chyba nigdy nie prowokowałam losu do takich sytuacji. Bardzo krytycznie podchodzę do własnych umiejętności, więc nie przyszło mi nigdy do głowy, żeby zadzierać nosa. Oczywiście cieszę się ze swoich sukcesów, ale nigdy nie spoczywam na laurach. Odwrotnie – motywują mnie one do dalszego działania i stawiania sobie poprzeczki coraz wyżej i wyżej. W tańcu zawsze jest coś do zrobienia. Będą gorsi, ale znajdzie się też cała masa lepszych. Tym bardziej, że to nie jest tak precyzyjna dziedzina jak np. sprint, gdzie zawodników ocenia fotokomórka. Możesz włożyć masę pracy, czasu i energii, a ktoś stanie przed Tobą i stwierdzi “a mi się to nie podoba”. I co najgorsze – będzie miał do tego pełne prawo. Dlatego warto pamiętać, że to nie są wyścigi, że nikt nie jest doskonały i że nie wszystko natychmiast da się zrobić. Jak to rozkminimy, będzie nam znacznie łatwiej. Ogólnie, w życiu.
Bez względu jednak na to jak podchodzisz do własnych umiejętności, faktem a nie reklamą jest to, że rozpoznawalnaś nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Jako jedyny dotychczas instruktor z kraju znad Wisły prowadziłaś warsztaty w DanceJa – jamajskiej szkole tańca. Muszą Cię naprawdę doceniać – rzadko kiedy biała, Europejka, ma szanse do tego stopnia wybić się na wyspie. Współpracujesz też z gwiazdami, występujesz w ich teledyskach. Co spowodowało, że cieszysz się uznaniem nawet wśród największych gwiazd branży? Zwycięstwo w Boom Badda Dan, czyli topowych zawodach dancehallowych na Jamajce oraz udział w wielkim finale na Stadionie Narodowym w Kingston? (zaznaczmy, że trafiłaś tam jako pierwsza i jedyna zawodniczka spoza Jamajki!). A może kluczowym był jakiś inny występ? Z jakiego momentu kariery jesteś najbardziej dumna?
Bardzo się cieszę, że szefowa DanceJa zaproponowała mi prowadzenie warsztatów. Aby nie nosić drzewa do lasu, postanowiłam jednak pokazać lokalsom nowe style afrykańskie, głównie azonto, bo bardzo lubią tę muzykę. Poza tym poleciałam na Jamajkę uczyć się dancehallu, którego tambylcy nie kojarzą z salą treningową, a ulicą i imprezami, więc byłoby to trochę niedorzeczne, gdybym zaczęła uczyć ich własnych kroków. Super fajne doświadczenie. Potraktowałam to bardziej jak wymianę. I bardzo się cieszę, że mogłam się z nimi czymś podzielić i dać im coś od siebie.
Natomiast dumna jestem szczególnie z dwóch momentów w moim życiu. Pierwszy, to udział w teledysku RDX “Mr Wacky”. Był to tribute dla Bogla, czyli nieżyjącej już od ponad dekady ikony dancehallu. Gdy dowiedziałam się o tej produkcji napisałam do twórców, wskazując wyraźnie chęć wzięcia w niej udziału. Początkowo byli nieufni, nie znali mnie, ale zgodzili się dać mi szansę. Pękałam z dumy, gdy zobaczyłam, że mój taniec naprawdę im się podoba. Ostatecznie zatańczyłam obok największych gwiazd i zostałam podpisana z imienia i nazwiska. Poczułam się naprawdę doceniona. To nie była zwykła chałtura, mała scenka, tło. Potraktowali mnie na równi z jamajskimi tancerzami.
Drugie wydarzenie to udział w Boom Badda Dan, czyli największych clashowych zawodach na Jamajce. Czyli batelkach. Boom, ichniejszy Red Bull, początkowo jeździł po jamajskich wioskach i robił tak zwane pre selekcje, oprócz tego przez jakiś dłuższy czas, co sobota, eliminacje miały miejsce w Kingston. Co ciekawe zawody te nie mają jury – tancerzy ocenia publiczność. Na przeciwko siebie stają ekipy, duety i soliści, dokładnych reguł wyboru przeciwników, jak to na Jamajce, nie uświadczysz. Jak to bywa w takich historiach trafiłam na zawody przypadkowo. Zadzwonili do mnie koledzy mówiąc, że idziemy na imprezę i przy okazji pooglądamy trochę pokazów. Jeden z kumpli namówił mnie, żebyśmy się zapisali razem. Po czym sam zwiał. Już chciałam zrezygnować, ale uznałam, że trudno, raz się żyje, najwyżej mnie wybuczą (a potrafią to zrobić, oj potrafią). Gdy stanęłam naprzeciwko pierwszego przeciwnika, było wielkie zdziwienie. Biała? Tutaj? Gdy zaczęłam tańczyć nie słyszałam w zasadzie muzyki, tylko jeden wielki ryk, będący mieszanką niedowierzania i podziwu. On mnie poniósł, byłam w swoim żywiole. Później walczyłam jeszcze z kilkoma osobami i koniec końców wygrałam tę część eliminacji. Wzruszył mnie niesamowicie moment wyłaniania zwycięzcy i późniejsza rozmowa z organizatorem, który docenił i jakość tańca i moją wiedzę na temat jamajskiej kultury przed całą publiką. Gdzieś mam to nagrane i jak jest mi źle, przestaję w siebie wierzyć, to sobie puszczam. Trafiłam do finałów, jednak mogłam tam wystąpić jedynie z ekipą. Której nie miałam. Ćwiczyłam dłuższy czas z jedną osobą, która w ostatniej chwili mnie wystawiła. Pytałam organizatorów, czy mogę zatańczyć sama, ale się nie zgodził. Ostatecznie zaprosiłam do współpracy trzy jamajki: (świetne tancerki i niesamowite osoby) Kim Weezy, Kimiko Miller i Christinę Gonzalez , z którymi miałyśmy dosłownie 3 dni na przygotowania. Nie udało nam się wygrać. Ale udziału w tych zawodach nigdy nie zapomnę. To była prawdziwa wojna, w pozytywnych tego słowa znaczeniu. Bitwy przez duże B. Emocje milion. Myślę, że obecnie moim największym marzeniem jest powrót na tamtą scenę. Z mocną ekipą, którą znam, z którą jestem zgrana tanecznie. I ponowne podjęcie rękawicy. Bo całe życie tancerza to wyzwania. I nie zawsze kluczowy jest wynik. Ale sam fakt, że walczysz.
Aga Morko – tancerka, instruktorka, choreograf. Silna osobowość, przyciągająca od ponad dekady tłumy uczniów. Prawdziwa pasjonatka ruchu i muzyki, a także skarbnica wiedzy na temat kultury dancehallowej.
2furq1