9 rano, ostatni piątek lutego. Wyczarterowany przez jedno ze znanych biur podróży dreamliner czeka na pasie startowym na znak, by ruszyć w przestworza.
Zastanawiam się czy jestem na pokładzie samolotu czy w wytwórni wódek “Koneser”.
Pijani wdychanym powietrzem obserwujemy urlopowiczów, którzy ochoczo rozlewają do plastikowych kubków zakupy z bezcłówki.
Lecimy.
“Ze względów bezpieczeństwa prosimy nie gromadzić się w przejściu”- przestrzega stewardessa.
O turbulencjach ani słowa, a mimo to wiele osób chodzi zygzakiem.
Koło Sebastiana siedzi małżeństwo po 50tce. Co i raz podnoszą swoje umęczone Wyborową ciała i robią obchód po znajomych, konspiracyjnie wylewając z pękatej siatki Duty free magiczny płyn.
W pewnym momencie Pani jest już tak bardzo w bajkowym świecie, że kładzie się na miejscu swoim, swojego ukochanego, nogi wyciągając Sebkowi na kolanach.
Mój mąż, człowiek otwarty niczym skarbiec w banku, uprzejmie acz stanowczo nogi te zdejmuje, po czym wkłada w uszy słuchawki i zaczyna oglądać film “na zagłówku”.
Wtedy rozpoczyna się piekło. Odtrącona sąsiadka zaczyna Sebastiana wyzywać, jej małżonek próbuje ją uspokoić, dochodzi między nimi do rękoczynów, padają groźby, współpasażerowie zniesmaczeni, ja angażuję stewarda by interweniował. Jednym słowem- opera mydlana zmiskowana z “Ukrytą prawdą”. I tylko Sebek, niczym ten kwiat lotosu na tafli jeziora, niewzruszony wgapia się w nową część “Gwiezdnych Wojen” nie mając pojęcia, że cała awantura dotyczy właśnie jego.
Ostatecznie Pani się popłakała, usnęła, a później nieco bardziej trzeźwa z -jak mniemam-wyrzutami sumienia, zapałała do mojego męża matczyną miłością.
Tą historią próbuję obrazowo przekazać z czym kojarzą mi się wakacje all inclusive.
Morze alkoholu, więcej pijaków niż na Kolskiej, tony jedzenia, które lądują w śmietniku, takie “Wesele” Smarzowskiego, tylko pod palmami.
Obsłudze zostawimy dolara na tydzień, to zrobią nam z ręcznika łabądka i będzie można szwagrowi zdjęcie pokazać.
No i ile jedzenia. Śniadanie, późne śniadanie, wczesny lunch, lunch, obiad, późny obiad, podwieczorek, kolacja. Chwała Bogu są snack bary. I frytki na plaży. Bo przecież można zemdleć z głodu. Zresztą pić na pusty żołądek, nie przystoi.
A wieczorem animacje. Konkursy, latanie w samych gaciach po scenie, poparzone słońcem boki na bank zerwane.
Jedna wycieczka z biurem podróży, bo to wliczone akurat w “olla” nie jest, a 500 zł od osoby za obejrzenie jakiegoś starego domu to po prostu rozbój w biały dzień. I tak trzeba wstać o 3 rano, żeby objechać wszystkie hotele, później z autokaru i do autokaru, byle zdążyć ustawić selfiestick na piramidę, pamiątki dla krzesniaka i upragniony lunch. Bez napojów w cenie, więc z niecierpliwością setki par oczu obserwuje wskazówki zegarka, żeby w spokoju móc wziąć 10 razy cuba libre na zielona opaskę, nadgarstkowy klucz do sukcesu.
Mogłabym tak bez końca…
Ale po co.
Sama nie lubię niekonstruktywnej krytyki, więc nie będę jej tu plenić. Zresztą celowo przejaskrawiam, bo jak wiadomo w pewnych “okolicznościach przyrody” wakacje all inclusive są dobrym rozwiązaniem, tylko trzeba umieć korzystać z nich z głową. Sami bowiem kilka razy pojechaliśmy na zorganizowaną przez biuro podróży wycieczkę, co gwarantowało nam pewność noclegu i transportu doń, wyżywienie czy też opiekę osoby, która zna lokalne zwyczaje.
Byliśmy wtedy nieopierzeni w kwestii podróżowania i dopiero smakowaliśmy jakość jeżdżenia na własną rękę. Dlatego zazwyczaj wypożyczaliśmy samochód czy też korzystaliśmy z miejscowych środków transportu i cały dzień włóczyliśmy się, wracając do hotelu na późną kolację.
To dało nam wiarę w siebie, odczarowało świat, który przestał być pełnym pułapek obszarem. Już wiemy, że nieznajomość języka nie stanowi przeszkody przed dogadaniem się w podstawowych sprawach, że w okolicach, w których nie ma barów i restauracji, można zjeść najlepszy obiad w życiu, że podchodzący miejscowi chcą po prostu życzliwie pomoc, a nie okraść z dobytku.
Dlatego też postanowiliśmy tym blogiem chociaż w minimalnym stopniu obalić mit o niebezpieczeństwie podróżowania na własną rękę.
Podróżowanie to nie tylko plaża, siedem cudów świata, niesamowite pejzaże.
To przede wszystkim lokalsi, z którymi uwielbiamy rozmawiać, słuchać ich historii, poznawać zwyczaje, kulturę, poczucie humoru czy przepisy na szczęście. I nieważne czy jesteśmy akurat na Podlasiu,w Edynbrgu czy na Jukatanie. Pasjonuje tak samo.
To kuchnia, nierzadko przedziwna, zazwyczaj cudownie pieszcząca podniebienie, każdorazowo kusząca jednak ciekawość.
To nowe przyjaźnie, często na całe życie, wyzwania, początek pomysłów i inspirujących planów do przyszłej realizacji.
To także doświadczenia trudne, uczące pokory, które dobitnie pokazują jak dużo już od losu otrzymaliśmy.
To skondensowana dawka emocji, które ładują baterie na kilka miesięcy do przodu.
Planujemy dzielić się tutaj wskazówkami, dobrymi radami, trickami, adresami i wszystkim tym, co pozwoli realizować jedną z piękniejszych aktywności życiowych jaka jest człowiekowi dana- podróżowanie.
Enjoy!
Tak, teraz szukając wakacji 3 razy zastanawiam się co mam wybrać. Czasami rzeczywiście jak weźmiemy opcję HB czy BB możemy dużo zaoszczędzić. Tutaj można trochę o tym poczytać. 😉 https://trivabook.pl/co-wybrac-na-wakacje-all-inclusive