1. Dobra jakość za rozsądną cenę
Nie oszukujmy się – podróże do najtańszych hobby nie należą. Nawet te relatywnie bliskie. Człowiek jest na urlopie, delektuje się wolnym czasem i w związku z tym swobodniej niż na codzień wydaje pieniądze. Oczywiście można wybrać opcję totalnej taniości: namiot na bezdrożach, autostop, konserwy. My jednak wychodzimy z założenia, że wakacje są po to, by w pełni wypocząć, nie stresować się i poluzować zaciśnięty nierzadko przez pozostałe miesiące pas. Dlatego staramy się by wilk był syty, a i owca cała – tam gdzie ma to sens to oszczędzamy, ale zdarza nam się poszaleć z odrobiną luksusu, zwłaszcza gdy chodzi o nietypowe atrakcje lub ciekawe potrawy.
Na Teneryfę dotarliśmy z wycieczką. Biuro podróży gwarantowało przelot, pełne wyżywienie włącznie z lokalnymi alkoholami serwowanymi do posiłków i tydzień hotelowych noclegów za ok 1500zł od osoby. Na miejscu całe dnie zwiedzaliśmy, jeżdżąc wypożyczonym jeszcze w Polsce samochodem, wzdłuż i wszerz wyspy, więc zupełnie jakbyśmy zorganizowali sobie wszystko na własną rękę, z tą różnicą, że większość spraw logistyczno- technicznych ogarniał za nas ktoś inny. Wieczorami docieraliśmy do pokoju tak wykończeni, że zaraz po kolacji zasypialiśmy niemalże w ubraniach na łóżku, nie obcowalismy więc nawet w minimalnym stopniu z folklorem typu animacje czy dyskoteki.
Pogoda do zwiedzania jest zazwyczaj idealna – nie za gorąco, nie za sucho, nie za wilgotno, jak to bywa w mocno egzotycznych miejscach. Czasami tylko, w wyższych rejonach, dość chłodno, ale wrzucone do plecaka spodnie dresowe i bluzy w pełni ten problem rozwiązują. Plaże czyste, niektóre sklaisto-kamieniste, inne z delikatnym piaskiem, dużo tropikalnej roślinności. Sporo do zobaczenia i jeszcze więcej do odkrycia – warto uważnie obserwować pobocza dróg, bo czasem można natrafić na prawdziwe, turystyczne perełki. Nam się udało namierzyć, w drodze do stolicy kraju, ukrytą w skałach rodzinną restaurację z domowym jedzeniem tak pysznym i świeżym, że do tej pory na myśl o nim uśmiechamy się pod wąsem! Generalnie z wycieczki na Teneryfę zadowoleni będą i sportowcy , i koneserzy architektonicznych cudów – piękne kolonialne zabudowy, i rodziny z dziećmi. Do tego relatywnie blisko – niecałe 6h z Warszawy (w porównaniu z prawie 12 h do Brazylii to jak z bicza strzelił).
2. Pyszna kuchnia
Werdykt nie mógłby być inny – jesteśmy wielkimi fanami ryb, owoców morza i…ziemniaków, a właśnie te składniki królują na kanaryjskich stołach. Naszą ulubioną odsłoną pyr były papas arrugadas, gotowane w mudurkach i bardzo mocno osolonej wodzie, serwowane z różnymi wariacjami sosów mojos, robionych na bazie octu, oliwy, czosnku i różnych przypraw. Gatunków ryb multum, nie do powtórzenia, wszystkie pyszne. Zazwyczaj serwowane a la pancha, czyli z rusztu, no i tradycyjnie smażone. Mają też sporo zup, do których dość często dodaje się sproszkowane gofio, tamtejszą mąkę, mającą tyle pozytywnych właściwości, co Amol. Płynne potrawy są sycące, zwłaszcza w formie gulaszy np. puchero canario lub potaje de berros. Owszem, zdarzają się i wtopy, takie jak np. low costowa wersja typowego kanaryjskiego dania (znanego również na Kubie), czyli ropy viejy. Nazwa dość osobliwa, bo w wolnym tłumaczeniu danie oznacza “stare ubranie”. W rzeczywistości jest to gotowana wołowina, która wygląda jakby na przyrządzony z niej gulasz rzuciło się stado wygłodniały psów, a po wstępnym przeżuciu wypluło kawałki mięsa na jakiś dodatek skrobiowy (jak to się pięknie określa frytki czy kasze w stołówkach pracowniczych). W smaku dobre, zwłaszcza, że fajnie je przyprawiają. Tylko walory estetyczne mocno kuleją. Nam zaserwowali raz porcję z szynką, ale nie żadną tam serrano, tylko chamską konserwą, do tego obficie zlaną keczupem i majonezem. Smakowało tak, jak wyglądało. Oprócz tej słabizny wszystko inne było na wysokim, smakowym poziomie. Oczywiście spodziewajcie się również typowych przedstawicieli kuchni hiszpańskiej – zatrzęsienie tapasów, mnóstwo świeżych owoców morza, paella, sery, kiełbasy, soczyste cytrusy i warzywne giganty, polewane oliwą i gęstym octem balsamicznym… wymieniać możnaby bez końca. Do tego alkohole – delikatne piwo Dorada, wino tinto, sangria, rum, aguardiente, czyli coś podobnego do włoskiej grappy (byle nie w opcji z ziołami, bo wtedy smakuje jak syrop na kaszel), no i last, but not least ulpekowaty ronmiel – likier na bazie rumu z dodatkiem miodu palmowego.
3. Różnorodność krajobrazu
Ponieważ wypożyczyliśmy samochód na prawie tydzień, mieliśmy okazję dość dokładnie zwiedzić wyspę. I z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że zobaczyliśmy prawie wszystko. Począwszy od niesamowitych, iście marsjańsko-kosmicznych widoków w Parku Narodowym Teide, otaczającym słynny wulkan, przez kolonialne miasteczka, pełne urokliwej zabudowy, ogromne przestrzenie niekończących się pasów wodnych, zarówno piaszczyste jak i kamieniste plaże, pomniki sakralne i rzeźby przedstawiające starożytnych przywódców, egzotyczne plantacje, rozpadające się domki, piękne pałace, gigantyczne hotele i klocki a’la bloki z lat ’70. Totalny miszmasz, który powoduje, że nigdy nie wiadomo na co się w danym momencie natrafi. Człowiek jest zresztą często zaskakiwany napotykanymi obiektami także z tego względu, że większość czasu zastanawia się czy przeżyje kolejną serpentynę nad urwiskiem, więc nie w głowie mu analiza rodzaju mijanego krajobrazu, lecz prędzej zaklinanie rzeczywistości. Drogi są dobre, ale straszliwie kręte, no i położone na przedziwnych wysokościach. Nie należy się tym jednak zrażać – kwestie bezpieczeństwa wpływają jedynie na czas dojazdu do celu, a nie zasadność samych podróży. Mniej wprawni kierowcy powinni po prostu uświadomić sobie, że trasy bywają trudne i w związku z powyższym poruszać się będą raczej w stylu Jasia Fasoli, jadącego na zakupy Mini Morrisem, a nie Krzysztofa Hołowczyca na torze wyścigowym. Wypożyczenie auta rekomendujemy z czystym sumieniem – w przeciwnym wypadku Teneryfę kojarzyć będziecie parkami rozrywki typu Siam czy Loro (ten drugi hejtujemy, bo jego fantastyczność opiera się na męczeniu zwierząt w jakiś durnych pokazach akrobatycznych).
4. Idealne warunki do uprawiania sportów wodnych
Położona nieopodal naszego hotelu mieścina El Medano, a dokładnie mieszcząca się w niej plaża, to prawdziwa mekka wind i kitesurferów. Co do zasady można tam spędzać czas również w inny sposób, tak sportowy, jak i badawczy czy spacerowy, jednak zdecydowaną większość osób na kilometr kwadratowy stanowią tam amatorzy wszelkiego rodzaju desek pływających. Dzięki temu jest bardzo kolorowo, energetycznie i młodzieżowo. Żałujemy niesamowicie, że w tamtym czasie nie mieliśmy za sobą kilku lekcji pływania na latawcu – za mało było czasu na naukę od podstaw. Patrzyliśmy więc z zazdrością na wszystkich zajawkowiczów w piankach i boardshortach, którzy wyczyniali istne akrobacje, tak w powietrzu, jak i na wodzie. Napotkaliśmy też dużo osób ćwiczących na lądzie – nie wiemy czy przygotowywali swoją formę na kite’a czy po prostu chcieli zadbać o ciało. Generalnie sport wyzierał tam z każdej strony, co w ostatecznym rozrachunku spowodowało, że zrezygnowaliśmy z planowanych lodów i wróciliśmy do samochodu, popijając niegazowaną wodę (no bo jak to tak może być, że wszyscy trenują, a my się obżeramy). Ponieważ grafik całego wyjazdu mieliśmy bardzo napięty, nie zostawiliśmy sobie za dużo czasu na kąpiele, a zdecydowana większość naszych kontaktów z wodą ograniczała się do wpatrywania w jej wzburzoną taflę (znowu zabrzmiało jak Pałlo Coejlo, bleh). Obiecaliśmy sobie jednak powrót na tamtejsze plaże (nie tylko El Medano zapewnia rewelacyjne warunki) i 100% oddanie się sportom wodnym, które obydwoje uwielbiamy.
5. Wspaniała fauna i flora
Podobno jeśli chodzi o Wyspy Kanaryjskie to najpiękniejszą roślinnością może się poszczycić Gomera. Nie wiemy, nie byliśmy, ale musi być w takim razie naprawdę zjawiskowa, bo to, co zobaczyliśmy na samej Teneryfie i tak nas wystarczająco zachwyciło. Zresztą jeśli chcecie, bez problemu dostaniecie się na pozostałe przedstawicielki “kanarów” – łódek jest dużo,pływają często a i odległości są na tyle bliskie, że warto się wybrać na taką krajoznawczą wyprawę. My akurat wybraliśmy rejs w poszukiwaniu delfinów z firmą o wdzięcznej nazwie “Jezus”. Udało nam się zobaczyć co prawda tylko kawałek płetwy jednego z nich (zupełnie inaczej niż w Egipcie, gdzie napotkaliśmy na całe stado tych pięknych ssaków), ale i tak było fajnie. Wracając do flory- można się w niej zatopić. Wszędzie pełno kolorowych kwiatów różnego rodzaju (nie wiem jak się nazywają, znam w zasadzie tylko róże, tulipany i stokrotki), ogromne drzewa, w tym sięgające nieba sosny, stare draceny, których wiek dochodził czasami i tysiąca lat, porobione z wielobarwnych płatków kompozycje, niekoniecznie w wazonach, ale i na chodnikach, w oknach, ulicznych schodach. Pięknie przystrzyżone klomby i alejki w turystycznych miejscowościach i endemiczna roślinność wokół wulkanu. Do tego motyle, ptaki każdej maści, mnóstwo psów na smyczach (większość przyjechała ze swoimi właścicielami w celach turystycznych!), konie, osiołki…Można by rzec – safari po europejsku.