Przez prawie 3 lata toczyliśmy bój o to, gdzie lecieć. Do Meksyku czy na Kubę? Jako doświadczona para z prawie 15letnim stażem ostatecznie doszliśmy do konsensusu – za jednym zamachem oblecieliśmy obydwa kraje, przeznaczając na podroż ponad 3 tygodnie.
Powyższe rozwiązanie ma swoje plusy dodatnie, ale równie duże ujemne. Przy takim układzie nie sposób bowiem dobrze zwiedzić wybrane miejsce, a w odniesieniu do państwa tak rozległego jak Meksyk, jest to w zasadzie niemożliwe. Z drugiej strony nic nie stoi na przeszkodzie żeby wrócić, nawet 3 razy, jeśli się w jakimś kraju zakochamy. I o ile na Kubę zbytnio mi się z różnych względów nie spieszy, o tyle do krainy tacos planuje dostać się ponownie jak najszybciej.
Paradoksalnie zupełnie odwrotnie niż przed Tajlandią, kiedy ja panikowałam a znajomi uspokajali jak bardzo bezpieczny jest to kraj, Meksyk absolutnie nie napawał mnie grozą, mimo ostrzeżeń płynących z każdej strony i różnych obiekcji, także Sebastianowych (bardzo mądrze kupiłam mu jakiś miesiąc wcześniej książkę Wydawnictwa Czarnego „Ameksyka”…). Oczywiście, co istotne, my zwiedzaliśmy jedynie Jukatan, który jest mniej więcej tak niebezpieczny jak przyjęcie urodzinowe kucyków Pony. Być może więc nie byłabym tak odważna jadąc np. do Tijuany lub Ciudad Juarez, bo jak wiadomo tam zajmują się głównie przemycaniem ludzi, narkotyków i narkotyków w ludziach, ale nie będę łapać ryb przed siecią – opiszę swój nastrój, gdy już będę miała w ręku bilety na granicę meksykańsko-amerykańską.
Wracając do meritum. Lądowaliśmy w Cancun. Mając świadomość jak bardzo turystyczny jest to kołchoz zdecydowaliśmy ograniczyć spędzany tam czas do minimum i jeszcze w Warszawie kupiliśmy bilety autobusowe z lotniska prosto do Playa del Carmen. Tak wiem, to też jest mocno zaludniona przez obcokrajowców miejscowość, ale na pewno z jakieś 30% spokojniejsza. Ma bardzo ładną, szeroką plażę, rozciągającą się nad lazurem morza karaibskiego. Poza tym stanowi idealną bazę wypadową do wielu ciekawych atrakcji turystycznych, sądzę więc, że na sam początek jest idealnym wyborem.
I tu mała dygresja dotycząca plaży. Jako że nie jesteśmy fanami całodniowego smażenia się w pełnym słońcu, postanowiliśmy czas przeznaczony na nadwodne aktywności spożytkować na eksplorowanie głębinowego świata. Tym bardziej, że jeszcze w Warszawie przeczytaliśmy, iż rafa koralowa okalająca Jukatan jest drugą, po australijskiej, w kategorii „najbardziej imponująca”. Napaliliśmy się więc na nią jak szczerbaty na suchary, tym bardziej, że obowiązkowym elementem naszego bagażu jest prawie zawsze zestaw do snorklowania. Wszystkie znaki na niebie i ziemi oraz hasła z folderów biur podróży wskazywały na to, że celem popływania z Nemo i jego kuzynami powinniśmy się udać na Cozumel – popularną wysepkę, położoną ok. 20 km na wschód od wybrzeży półwyspu. Ze znajdującego się w centrum Playa del Carmen portu można sobie o niemalże dowolnej porze dnia popłynąć promem jednej z kilku firm (my wybraliśmy Barcos Caribe, ale tylko dlatego, że akurat zrobiła się do nich luka w kolejce) i po godzinie znaleźć się w nurkowym raju.
Zdecydowaliśmy się na ofertę jednej z licznych firm i odziani w kamizelki ratunkowe opuściliśmy stały ląd. Miały być 3 obszary o różnej głębokości, prezentujące całkowicie różną faunę. Niestety nasz przewoźnik skupiony był na powtarzaniu „good service, good tip”, i jestem prawie pewna, że wyrzucił nas z łódki do sadzawki kuzyna. Bo koło rafy koralowej to nawet nie stało. Ale cóż, nie zawsze jest piąteczek…To był jedyny zgrzyt w naszej meksykańskiej przygodzie, którym się z Wami- ku przestrodze- dzielimy. Warto więc dokładnie wypytać jak daleko od brzegu wypływają barki i jeśli całość trwa krócej niż godzinę to po prostu zmienić oferenta.
Jeśli chodzi o sam Cozumel jest to dość spokojne miasteczko, przy porcie co prawda bardzo turystyczne, w głębi zaś oparte na niskiej zabudowie z przewagą ozdobionych kolorowymi malowidłami domków.
Zwiedzać je można samochodem (na który namawiają Was liczni nagabywacze zanim jeszcze wysiądziecie z promu), skuterem (do wypożyczenia którego nie jest potrzebne czasami nawet prawo jazdy czy karta kredytowa, wystarczy porfel), dorożką (konie są szczęśliwe tak jak te przy Morskim Oku) lub na piechotę. Myśmy wybrali tę trzecią opcję i razem z nowopoznanym w Playa del Carmen kolegą zapuściliśmy się daleko od centrum, celem pokosztowania typowych dla regionu specjałów.
Gdzie nie wstąpiliśmy było bardzo smacznie, świeżo, przy czym porcje dedykowane zdecydowanie amerykańskim żołądkom.
Tymczasem- ad rem. Najlepszym możliwym sposobem poruszania się po Jukatanie jest autokar. Największy, jeśli nie jedyny, lokalny przewoźnik- ADO- to coś na wzór naszego Polskiego Busa. Wożący w zasadzie wszędzie, a na pewno do głównych punktów zwiedzania. No chyba, że planujecie jakąś bardziej skomplikowaną logistycznie wycieczkę, to wtedy samochód (wypożyczalni jest mnóstwo), albo skuter. Ceny bardzo przystępne, fajna jakość, kierowca puszcza filmy z hiszpańskimi napisami, więc można sobie jeszcze podszkolić język, naprawdę warto.
Wybierając nocleg w Playa del Carmen kierowaliśmy się kilkoma kryteriami, w tym odległością od kluczowych z naszego punktu widzenia miejsc. Trochę źle oszacowaliśmy długość trasy od głównego dworca autobusowego, ale na piechotę, w linii prostej (innej zresztą nie ma) mieliśmy 20 minutowy spacer. Więc całkiem nieźle. Nie wybraliśmy hotelu nad samym morzem – raz, że były potwornie drogie, a my i tak cały dzień spędzamy poza pokojem, a dwa- doszliśmy do całkiem zasadnego wniosku, że dobiegający z plaży harmider może być nieco upierdliwy. Mieliśmy rację. Kolejną kwestią była odległość od głównej ulicy, mieszczącej wszystkie knajpy, sklepy, bankomaty etc, czyli 5th Avenue, znanej w Meksyku jako Avenida 5. To męczący ze względu na nieprzemijający rozgardiasz deptak, który ma swoje plusy – można na nim załatwić dosłownie wszystko. Estetycznie jest straszliwie festyniarskim miejscem, nastawionym na gusta mało wymagających, głównie amerykańskich turystów.
Ostatecznie więc zdecydowaliśmy się na hotel, umiejscowiony między 5 a 10 Aleją, na tyle w głębi, że nie dobiegały do nas niechciane hałasy, a jednocześnie tak blisko, że pod ręką mieliśmy sklepy, a do plaży tylko jedną przecznicę. Czyli Playalingua del Caribe (www.playalingua.com). Nazwa nieprzypadkowa – część obiektu zaadaptowana jest na szkołę językową. Co zupełnie nie doskwiera odpoczywającym gościom. Tradycyjnie już dla chętnych zamieszczam link do napisanej przez Sebastiana recenzji hotelu (link).
Dokuczać może niestety co innego, i gdyby nie to „coś”, hotel dostałby od nas 5 na 5 (biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny). Otóż ściana w ścianę wybudowano konurencyjny obiekt, który na pierwszy rzut oka wygląda jak burdel. Dosłownie- stojące na balkonach manekiny odziane w podwiązki, czerwone światło, ciężkie kotary. Przybytek nosi dumną nazwę Reina Roja, czyli czerwona księżna i jest zwykłym hotelem, jeno marketingowiec ma chyba jakieś niedoleczone urazy z dzieciństwa i uznał, że stylizując budynek na tani dom schadzek przyciągnie rzeszę klientów. Ale nie o względy estetyczne czy też naszą nieistniejącą pruderię chodziło. Otóż w tym osobliwym gmachu, bodajże w piątki, odbywają się imprezy na dachu. Tak głośne, że podwójne stoppery w uszach (swoją drogą polecam brać je ze sobą na każdy wyjazd, gdziekolwiek, cudowne urządzenie), poduszka na głowie, zamknięte okna- nic nie pomaga- ma się wrażenie nocowania w samym klubie.
Poza tym Playalingua jest bardzo fajna, czysta, acz widać że nadgryziona zębem czasu. Warto wybrać pokój z klimatyzacja i własną łazienką, niewiele drożej, a jaki komfort. Śniadania europejskie, jajka na różne sposoby. Fajnie.
W kurortowych sklepach chińszczyzna, ale całkiem fajna. Myśmy przywieźli sobie odblaskowy kubek-czaszkę i meksykańsko-surferską bluzę.
Na ulicach miliony stoisk biur podróży sprzedających lokalne wycieczki. Zdecydowaliśmy się na jedną. Raz, że był to nasz pierwszy dzień i nie wiedzieliśmy jeszcze co i jak, dwa- mieliśmy zbyt mało czasu, żeby pozwolić sobie na romantyczne błądzenie, trzy- było to bardzo wygodne, ponieważ za jednym zamachem zobaczyliśmy 3 miesjca. O szczegółach- w kolejnym poście.
Generalnie jednak polecamy działanie na własną rękę. Albo autobusami ADO (np. wycieczka do Coby), albo promem (np. na Cozumel), albo samochodem (to jest świetne rozwiązanie przy dłuższych trasach, czyli np. do zjawiskowego rezerwatu Rio Lagartos)- drogi w bardzo dobrym stanie, nawet w obszarach mało turystycznych, wszystko świetnie oznakowane, zero problemu.
Jedzenie- obłędne. Przy 5 Alei oczywiście najdrożej, dlatego warto zapuścić się w głąb miasta, przy dzisiątej ceny są już znacznie niższe. Na każdym kroku nachosy, obowiązkowe czekadełko tak w wykwintnych restauracjach, jak i w podrzędnych barach. Zupełnie inaczej smakuje niż to znane z Lidlowych paczek. Do tego salsy. Ostre. Nie radzę kozaczyć, bo polskie sosy nawet koło pieprzu cayenne chyba nie stały w porównaniu z meksykańskimi. My jedliśmy głównie ceviche, czyli danie z surowych ryb i owoców morza. Krewetki na gazylion sposobów. Tacosy, czyli małe placki zrobione tak jak nachos z mąki kukurydzianej , na wierzchu obłożone morskimi smakołykami, awokado, mango…Ok, kończę o tym pisać, bo ślina cieknie mi już po łydkach.
Aha, i jeśli zobaczycie na rachunku słowo „propina” to znaczy, że doliczyli już sobie zwyczajowy napiwek. W wersji low costowej można się stołować kupując półprodukty w licznych super i hipermarketach, więc głodni w Meksyku na pewno nie będziecie. Jedna tylko uwaga na koniec- łykajcie priobiotyki i uważajcie na niemyte owoce (sami szorujcie je wodą butelkowaną).
O tym co jeszcze robiliśmy na meksykańskiej ziemii już wkrótce, w kolejnych postach.