Tak, wiemy. Zorganizowane wycieczki fakultatywne pt. autokar, wspólny lunch o jednej godzinie z tłumem turystów obwieszonych aparatami, pozowane zdjęcia z lokalną atrakcją a’la miś z Zakopanego, są zupełnie nie w naszym stylu. Dlatego długo zastanawialiśmy się nad opcją jazdy z miejscowym biurem podróży na położone nieopodal Buenos Aires ranczo Santa Susana. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że trzeba jakoś ciekawie wypełnić czas w momencie, gdy niespodziewanie jeden z zaplanowanych uprzednio tripów nam odpadł (chcieliśmy skoczyć do Urugwaju, jednak gdy okazało się, że bilet na prom to dla gringos “jedyne” 900 zł od osoby, daliśmy sobie spokój).
Muszę przyznać, że nie żałujemy tej decyzji. Dlaczego?
Pojeździliśmy konno
Jako pacholęcie pojechałam z wycieczką klasową do szkoły cyrkowej w Julinku. Każde dziecko mogło skorzystać z jakiejś atrakcji, więc jako miłośniczka zwierząt postanowiłam przejechać się na kucyku. Niestety zamiast uroczego Ponego otrzymałam jakaś otyłą, niesforną kobyłę, która strasznie się wierciła, doprowadzając mnie tym do spazmów i histerii. Była dla mnie za duża, zbyt humorzasta i zamiast przyjemności otrzymałam traumę na całe życie. W Santa Susana postanowiłam przełamać tę fobię i spróbować raz jeszcze. Argentyńskie konie okazały się strzałem w dziesiątkę. Posłuszne, spokojne, relatywnie niskopienne i wzbudzające sympatię na tyle, że udało mi się porzucić wszelkie lęki. Jedna uwaga – warto założyć wygodny (czytaj nie szpilki i spódnice) oraz łatwy do uprania strój (strasznie się kurzy). Z punktu widzenia zapalonych koniarzy nie są to żadne fajerwerki, ale dla amatorów takich jak my, wrażenia były wystarczająco pozytywne. Jeździcie grupą, można też sobie chwilę poszaleć samemu na lonży, ci co bardziej strachliwi wybierają zazwyczaj starodawną bryczkę. Niektóre konie są dość leniwe i potrzebna jest pomoc specjalisty do odciągnięcia ich od trawy i wymuszenia spaceru. Swoją drogą muszą tam mieć niezły ubaw patrząc na niewprawionych w bojach bladolicych – w Argentynie konno jeździ w zasadzie każdy, zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie np. dzieci “parkują” swoimi rumakami pod szkołą.