Kojarzycie taką sytuację: sobota wieczór, impreza, wszyscy w szampańskich nastrojach, wypełnieni po brzegi dobrym humorem, umawiają się na wyjazd.
“Koniecznie, będzie cudownie, wybawimy się po wsze czasy!”.
Dwa tygodnie później, gdy wracasz z tematem, połowa osób się wykrusza, następnie 3/4, aż w końcu zostajesz ze swoimi planami sam. Brzmi znajomo?
Z taką właśnie przysłowiową ręką w nocniku zostałam kilka zim temu, w drugiej dzierżąc wniosek o tygodniowy urlop. Już miałam zrezygnować, gdy w sukurs przyszła mi Pani Mama.
Uratowana, jedziemy! Ale gdzie?
Skoro z Mamą, to lepiej z biurem podróży, żeby nie narażać się na zbytnie niedogodności. I żeby nie było za gorąco, ani za zimno. Tylko, że na Kanarach już byłyśmy. No i niech będzie plaża, morze, ale też fajne zabytki do zwiedzania. Mogą być góry, i jezioro, i piękne widoki…
“Cypr!”- przerwał nam słowotok Pan Andrzej z zaprzyjaźnionego biura PortSpin (link). “Spełnia wszystkie wymienione przez Panie warunki”.
Jakoś nie byłam przekonana. Nigdy wcześniej nie zwracałam na te śródziemnomorską wyspę uwagi. Mało promowany, nie kojarzący mi się z niczym szczególnym…Ponieważ jednak nie miałyśmy żadnej sensownej alternatywy, nie pozostało nam nic innego, jak spróbować.
Spałyśmy w portowym mieście Limassol. A konkretnie w hotelu Poseidonia Beach, który ostatnio musiał chyba przejść gruntowny remont, ponieważ “za naszych czasów” trącił późnym Gierkiem, a teraz wygląda naprawdę ok. Poza względami estetycznymi pokoju kompleks już wtedy był idealnym wyborem – przy samej plaży, z krytymi basenami, tarasami oraz innymi cudami, położony nieopodal centrum, lecz na tyle daleko, bo nie być atakowanym przez hordy turystów. Wieczorami grałyśmy z emerytowanymi Brytyjczykami w bingo lub obcowałyśmy z miejscową kulturą “niewysoką”, w ciągu dnia natomiast joga na plaży i bardzo smaczne jedzenie, którego połowa lądowała w żołądkach rozpanoszonych wszędzie kotów. Mruczki wyjątkowo upodobały sobie Wyspę Afrodyty i bezczelnie domagały się pieszczot oraz jedzenia na każdym kroku. Niektóre osiągnęły klasę ekspert w tej dziedzinie, dlatego też co i raz natykałyśmy się na sobowtóry Garfielda.
Nie będę owijać w bawełnę i bez bicia publicznie przyznam, że jestem fatalnym kierowcą. Na Cyprze zaś samochody jeżdżą lewą stroną. Te dwa czynniki sprawiły, że Mama postanowiła nie zawierzać mi naszych dwóch duszyczek i kategorycznie odmówiła jeżdżenia wypożyczonym na miejscu samochodem. Pozostała więc nam komunikacja lokalna, własne nogi, oraz biura podróży. Z tych ostatnich korzystałyśmy na dalsze trasy, ale o tym w następnym poście.
Mimo iż Limassol jest drugim co do wielkości miastem na Cyprze, dość szybko rozwijającym się i sięgającym aż gór Trodos, kryje w sobie ciekawą, historyczną zabudowę, osadzoną w miejscach spokojnych, przytulnych i bardzo tamtejszych z natury. Można do tych mieszących się w ścisłym centrum perełek dotrzeć ambitnym spacerem plażą (dobrych kilka kilometrów w jedną stronę), albo autobusem (tylko pamiętajcie, że przystanki będą poustawiane po przeciwnej stronie, niż sugerowałby to polski umysł).
Kluczową budowlą ichniejszego śródmieścia jest średniowieczny zamek i jego wieża, gwarantująca zacny widok na okolicę. Prawdziwą przyjemność jednak sprawia niespieszne włóczenie się po labiryncie wąskich uliczek, wsadzanie nosa w gry planszowe wspartych na laskach emerytów, zbieranie porozsiewanych na chodnikach cytrusów i oglądanie rękodzieła – lokalnego, bądź tego Made in China. My upolowałyśmy oryginalne kawiarki, których do dzisiaj używamy w kuchni. Zresztą od dłuższego czasu jestem zdania, że jeśli już planujemy przytaszczyć ze sobą pamiątki z podróży, warto wybrać coś, co się później zje, wypije, albo co jest po prostu funkcjonalne (niestety za wczesnych lat dziecięcych wyznawałam nieco odmienną filozofię i przywoziłam rodzicom z wycieczek gustowne suveniry w stylu porcelanowe krowy na bujanych fotelach tudzież prawosławny krzyż (?) wykonany z imitującej złoto folii. Nierzadko zdarzało się, że te, wątpliwej jakości, prezenty, ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Po kolejnych, bezskutecznych poszukiwaniach zrozumiałam, jakiego rodzaju czarna dziura je pochłania i zmieniłam taktykę).
Snując się między starymi budynkami można natrafić na designerski salon z gadżetami, mikro cmentarze, przedziwne murale, kościoły prawosławne, paskudne bloki z lat ’70, meczety. Taki nieprzyprawiający o mdłości miszmasz. Różne religie, różne pasje, różne poczucie estetyki. Oraz nieliczona ilość kawiarenek i mini restauracji, a także prowizorycznych sklepów serwujących m.in. mandarynki, których na ulicach jest tyle, co psich kup na polskich trawnikach. Jeśli udaje im się to sprzedawać – przybijam piątkę za przedsiębiorczość.
Wracając z “miastoznawczego” spaceru po Limassol warto zahaczyć o port, przy którym jest znana z przewodników promenada, skatepark, a jak zachodzi słońce, to można się nawet wzruszyć. Wieczorną drogę powrotną lepiej pokonać autobusem. Pozostała część miasta przypomina bowiem biedniejszą siostrę Las Vegas i poza nielicznymi wyjątkami za bardzo nie powala architekturą.
Podsumowując Limassol jest całkiem ciekawe, ale na maksymalnie jeden dzień. Pozostałe, naprawdę interesujące atrakcje, znajdują się kilka lub kilkadziesiąt kilometrów poza jego granicami. I z przyjemnością niebawem Wam o nich napiszę.