To, że pada nam na wakacjach, nie jest żadnym zaskoczeniem. Lało na różnych wyspach, w tropikach, południowoamerykańskich plażach, ulicach Stambułu, ba, nawet w Egipcie się zachmurzyło ze dwa razy. Nie byliśmy więc zaskoczeni, że i Tel Aviv powitał nas strugami wody. Jednakże smutek i rozgoryczenie były całkowicie na miejscu. Urlop zaplanowaliśmy bowiem wyjątkowo krótki, dodatkowo w gorącym zawodowo okresie, a także w kraju, który jest turbo drogi, co powoduje, że każda ekstra atrakcja wali po kieszeni coraz boleśniej. Dlatego też marzyliśmy o przyjemnej, wiosennej pogodzie, niespiesznym zwiedzaniu, plażowaniu, chłonięciu atmosfery. Pierwszą dobę zwiewaliśmy jednak przed ulewami, suszyliśmy ciuchy pod klimatyzacją i poiliśmy się herbatami z cytryną i prądem, żeby nie zemrzeć na suchoty.
Trzeba jednak dla porządku przyznać, że sam początek wojaży, czyli podróż izraelskimi liniami El Al, upłynęła nam bardzo przyjemnie. W samolocie, poza nami, leciała gigantyczna pielgrzymka z Mławy, a także przesympatyczny dziennikarz ze Strefy Gazy. Wyjątkowo życzliwy facet. Dał nam mnóstwo wskazówek, adresów, swój numer telefonu oraz whisky z lodem. Chyba nie załapał, że alkohol był i tak za free – no nic, darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. W cenie mieliśmy również posiłek, jak na lotniczy obiad muszę przyznać, że zaskakująco dobry. Dzień wcześniej zamówiłam sobie on-line rybę, w obawie, że będę się musiała posilać kurczakiem. Do wyboru mieliśmy też jedzenie wege, halal, koszerne, bezglutenowe, bez laktozy oraz np. dla wyznawców dżinizmu. Generalnie dla każdego coś dobrego.
Gdy wysiedliśmy z aeroplanu powitało nas piękne słońce i…długa ściana z browarami za szybą. Prawdę mówiąc spodziewaliśmy się raczej symboli religijnych. A tu taki szoczek. Ogólnie lotnisko jest duże, ładne, nowoczesne, z miejscami do modlitwy oraz mega drogimi sklepami duty free (za to ekskluzywność w każdym calu – skoro wódka, to oczywiście Roberto Cavalli). Sama odprawa, wbrew temu, czym straszyli nas znajomi, nie jest jakaś specjalnie upierdliwa. Owszem, trzeba trochę postać w kolejce, a następnie odpowiedzieć w jakim celu się do Izraela przybyło, czy to Wasz pierwszy raz w tym kraju lub czy ktoś Wam dawał jakieś prezenty do przewiezienia, ale tak poza tym jest bardzo lajtowo. Podobnie zresztą przy wylocie – standardowy kwestionariusz, sprawne działanie. Jedyne o czym należy pamiętać to o niezamykaniu walizek na kłódkę – my dowiedzieliśmy się o tym po fakcie. Podobno po nadaniu bagażu przez pasażera mogą sobie jeszcze losowo wybrać któreś torby, poszperać w nich i na koniec zostawić kartkę, że grzebali Wam w środku, ale niczego szczęśliwie nie znaleźli. Najgorzej było na Okęciu – tam rzeczywiście warto przybyć z odpowiednim wyprzedzeniem, bo wiskają konkretnie i cały proces trwa zdecydowanie za długo. Anyway. Jak już odbierzecie bagaż i wyjdziecie na miasto skręćcie w lewo. Dojedziecie do pociągu, który za kilkanaście złotych (mniej więcej) dowiezie Was do centrum Tel Aviwu. Tam wysiądźcie na którymś z dworców autobusowych i za kilka szelki (czyli w gruncie rzeczy i złotówek) dotrzecie na miejsce. Przejazd jednorazowy to ok 5 NIS, podobne ceny mają mini busy prywaciarzy. (umówmy się, na potrzeby dalszych treści ad tego kierunku, że 1 NIS to 1 złotówka. Pi razy oko, będzie Wam łatwiej oszacować ceny). Taksówki się kompletnie nie opłacają, jak wszystko w Izraelu są piekielnie drogie.
Mieszkaliśmy na samym końcu jednej z kluczowych ulic Tel Aviwu – Allenby, w hotelu Raphael, który mogę po prostu określić jako czysty. Jak zwykle nie zależało nam na żadnych luksusach, lecz lokalizacji, co wspomniane miejsce spełniało w 100%. Przy samej plaży, jak dobrze pójdzie to widok z balkonu będziecie mieli na morze (i fontannę), z drugiej zaś strony rzut beretem od głównych atrakcji turystycznych, centrów jedzeniowo-zakupowych i nieopodal dworców. Aha, i praktycznie ściana w ścianę budynku, który jest…no właśnie – szacunek dla tego, kto odgadnie czym.
Z żalem muszę jednak stwierdzić, że to drugie co do wielkości miasto Izraela jakoś nas wybitnie nie zachwyciło. Owszem, dość urokliwie jest w Starej Jaffie, ale też nie są to doznania zapierające dech w piersiach… Z pewnością niebywałą zaletą Tel Aviwu jest jego plaża miejska – czysta, szeroka, z drobnym, jasnym piaskiem, pełna psiarzy i sportowców. To było niesamowite – większość osób, jakie napotykaliśmy na swojej drodze, wykonywała jakąś aktywność. Czy to capoeira, akrobacje, gra w skrzyżowanie ping-ponga z badmintonem, czy też różne sztuki walki, surfowanie, widzieliśmy nawet dużą grupę ludzi w różnym wieków tańczących w plenerze proste choreografie. Do tego biegacze i spacerowicze, prawie każdy z minimum jednym czworonogiem u boku. Generalnie więc w ciągu dnia najlepiej krążyć wokół parków i wody, a po południu wychillować tamże, wznosząc np toast winem z zachodzącym jak w balladach rockowych słońcem w tle. A jak denerwuje Was piasek zawsze możecie skorzystać z opcji spaceru po zadbanych parkach, w których również jest od groma sportowców i zwierzolubnych. Aha, i napotkacie zylion rożnych tablic z zakazami, ale jest ich tak dużo, że w pewnym momencie przestaje się na nie zwracać uwagę ;). Nie wolno wchodzić na skałki, karmić ptaków, biegać, zbliżać do muru, wspinać na niego. Takie tam pierdolety.
Wyżej opisana opcja sprawdza się niestety głównie przy ładnej pogodzie – w przypadku deszczu, którego myśmy doświadczyli nazbyt intensywnie,trudno czerpać przyjemność z takich dogodności. W momencie gdy leje lub jest zimno, możecie się co prawda przyodziać w peleryny, parasole i posnuć, jednak lepiej po mieście, bo tam mniej wieje i można przy okazji odkryć wyrazy płodnej wyobraźni tamtejszych artystów. Musze przyznać, że wielorakość form wyrazu telawiwskiego street artu jest powalająca. A także stylów architektonicznych- od starówkowych klimatów Old Jaffy, domów w stylu Bauhaus, nadmorskich wieżowców, po obskurne bloki, sypiące się rudery i bazarowe stragany. Do tego jeszcze budowle sakralne, zazwyczaj bardzo oszczędne w formie (no chyba, że natraficie na cerkiew, to wiadomka. Ale już synagogi wyglądają wręcz ponuro). Różnorodność dotyczy też mijanych osób. Oprócz stylówy totalnie zachodnioeuropejskiej będziecie mogli spotkać ortodoksyjnych Żydów z pejsami i w jarmułkach (aczkolwiek nie tylko oni, jak się okazało odprawiają modlitwy w najmniej oczekiwanych miejscach), muzułmanów, a także – co najbardziej rajcujące – młodzież w strojach wojskowych. Służba tam jest obowiązkowa, więc po pewnym czasie przyzwyczaicie się do widoku młodych kobiet i mężczyzn z bronią wiszącą nonszalancko u boku. A ponieważ krój uniformów nie jest tak aseksualny jak w Polsce, laski przypominają bardziej Tomb Rider, więc giwera wygląda jak idealne uzupełnienie outfitu, nadając jedynie ciut pikanterii. Fajnie jest też wieczorem – gwarno, pełno luda, ciekawie i intensywnie. Dużo knajp i knajpeczek, większość z charakterem nie do podrobienia. Żaden tam blichtr, tylko nienachalny, trochę awangardowy i bezpretensjonalny styl. Czuliśmy się całkowicie bezpiecznie, więc z naszej strony możemy spokojnie polecić snucie się po zmroku (może nie wszędzie, ale po główniejszych ulicach jak najbardziej)
Rzecz jasna jest to nasza subiektywna sugestia – zakładamy, że zdecydowana większość przewodników (zarówno tych papierowych, jak i dwunożnych), zachęcać Was będzie do wielogodzinnego snucia się po krętych uliczkach Starej Jaffy. Niezaprzeczalnie jest to jedno z piękniejszych miejsc w Tel Aviwie, gwarantujące super widok na panoramę miasta, most życzeń, zielone tereny. Ale żeby odrazu poświęcać mu cały dzień, to pozwolimy sobie mieć co do tego pewne obiekcje. Przez pierwszą godzinę jest bardzo przyjemnie, później już jednak dochodzi do swoistego Dnia Świstaka, za każdym zakrętem można napotkać identycznie wyglądające zakamarki, które na dłuższą metę zaczynają nużyć. No a że turystów jest od groma, to i bywa tłoczno oraz mocno komercyjnie (patrz: jest jeszcze drożej niż w pozostałych częściach miasta, które i tak nieźle opróżniają kieszenie). Naprawdę znacznie fajniej poszwędać się po nierzadko szemranych uliczkach, pozaglądać do starych punktów usługowych, natknąć na zaskakujące elementy sztuki użytkowej i pomysłowe rozwiązania takie jak np. pianino na dworcu kolejowym, na którym co zdolniejsi pasażerowie odgrywali czasami i całe koncerty.
Na koniec deser, czyli kilka słów o turystycznym must visit nr jeden Tel Aviwu, mianowicie Carmel Market. Jak się łatwo domyślić, jest to…bazar…który jednak codziennie przyciąga tłumy, zarówno lokalsów, jak i okresowych przybyszy. Dlaczego? Bo oferuje w zasadzie wszystko, w bardzo dobrych cenach, a do tego ma swój niepowtarzalny klimat, genius loci wyczuwalne od pierwszych chwil pobytu tam. Tam, czyli gdzie? Ano zaraz obok skrzyżowania jednych z największych ulic miasta, mianowicie Allenby i King Street. Trudno go przeoczyć, gdyż przyciąga wzrok gwarem, tłumem, zapachami i kolorami. Warto tam wbić w porze obiadowej (dlaczego – o tym w kolejnym poście), albo pod koniec dnia, czyli ok 17. Wtedy większość karmów się zwija, więc sprzedawcy, zwłaszcza świeżych towarów, chcą się ich pozbyć i dość konkretnie zbijają ceny. Aha, ważna uwaga. Może oczywista, ale podkreślimy, że jest to miejsce, w którym warto się targować. Także celem nabycia suvenirów podjedzcie właśnie tam – wyjdziecie obładowani i nie ogołoceni z hajsów. Owszem, sporo na nim chińszczyzny, ale raz- nie jest to żaden ewenement w dzisiejszych czasach, a dwa- niekiedy, jak się dobrze poszpera, można natrafić na wyjątkowe perełki. Wieczorem Carmel pustoszeje, gdzieniegdzie widać jedynie szabrujące koty i rozkładających się na ladach bezdomnych.
Reasumując – Tel Aviw jest spoko, jednak my najfajniejszy Izrael spotkaliśmy poza granicami miast. Niedługo uzupełnimy ten post o jeszcze jeden wpis na szalenie istotny temat. Zbierzemy dla Was wskazówki gdzie dobrze i tanio najeść się w tych piekielnie drogich okolicznościach urbanistycznych. A następnie udamy się nad Morze Martwe i w inne, równie piękne okolice.